Dziesiąta runda
Kuba zajął miejsce przy
pierwszym paliku. Załadował strzałę, wyprostował się i spojrzał w kierunku
celu. Stał tak dobre kilkanaście sekund. Myślałam, że czeka aż przestanie się
śmiać, ale już dawno zapadła cisza, a on nadal nie strzelał.
- Nie widzę figury – powiedział
wreszcie cicho.
- No nieźle… a podobno piłeś
same zerówki – zaczęłam z głupkowatym uśmiechem na ustach.
- Natka, serio mówię – nie ma
figury.
Wnętrze namiotu wyglądało, jakby odbywała się w nim bardzo ważna
narada plemienna. Wokół ogniska, z którego przez dziurę w sklepieniu, w stronę czarnego
nieba ulatywał dym, zgromadziło się kilkadziesiąt osób, a rzucane przez nich
cienie tańczyły po ścianach namiotu. Wódz Spękana Skała siedział pochylony,
podpierając ręką czoło. Nie mogliśmy zobaczyć jego twarzy, ale wyglądał na
człowieka zmęczonego i sfrustrowanego. Obok niego, na szerokim, drewnianym
krześle siedziała szamanka. W jej siwe, długie włosy powplatane były koraliki,
ręce przyozdabiały dziesiątki bransolet, a twarz pokryta była grubą warstwą
malowideł, uniemożliwiających wyczytanie z niej prawdziwych emocji. Na twarzach
pozostałych zgromadzonych było ich z kolei widać bardzo wiele - od znudzenia,
poprzez zniechęcenie aż do złości i podekscytowania. W środku czuć było duże
napięcie, więc odruchowo zaczęliśmy się powoli przesuwać tuż przy ścianie, w
kierunku termosu z wrzątkiem, usiłując nie zwracać na siebie uwagi. Niestety,
szamanka okazała się nadzwyczaj czujna.
- Młoda dziewczyno?! – Bransolety zadźwięczały, gdy wyciągnęła dłoń w
moim kierunku. Jej głos był obrzydliwie słodki i miękki. – Czy nie sądzisz, że
rozsądnie by było zakończyć rywalizację już teraz i nie narażać się na
niebezpieczeństwo, idąc kolejne dwie rundy? – Zapytała, w sposób, który
sugerował, że potwierdzenie z mojej strony miało być tylko formalnością,
dotyczącą najbardziej oczywistej sprawy na świecie. Wszystkie twarze w namiocie
zwróciły się na mnie. Zaskoczona, tak sposobem zadania pytania, jak i jego
treścią, udzieliłam jedynej rozsądnej odpowiedzi, jaka przyszła mi do głowy.
- Nie.
Moje lakoniczne „nie” sprawiło, że dyskusja rozgorzała na nowo. Zgromadzeni
przy ognisku, przedstawiali zajmowane przez siebie stanowiska, jedni tonem
spokojnym i rzeczowym, inni krzykiem, jeszcze inni ponurymi burknięciami.
Spojrzałam na Kubę, który wyglądał na nie mniej zaskoczonego niż ja. Po treści
wypowiedzi szybko zorientowaliśmy się, co było przedmiotem dyskusji.
Trwały 24-godzinne zawody 3D na Hajmacie. Oryginalnie miały się one
składać z dziesięciu przejść po trasie – pięciu za dnia i pięciu w nocy. Do
lasu weszliśmy w sobotę, około godziny 10:00 i niemal od razu z nieba lunął na
nas rzęsisty deszcz. Pod koniec rundy drugiej nie miałam na sobie już ani
jednego suchego elementu garderoby. Z najwyższym poświęceniem, po zliczeniu
punktów na każdym celu, zapinałam metryczki z punktami pod kurtką. Wilgotne
kartki sklejały się, a tusz rozmywał. Agata, przesympatyczna dziewczyna Jara –
bloczkowca, z którym przyszło nam iść w grupie, za każdym razem użyczała
swojego parasola jako dachu, chroniącego jedyną istniejącą ewidencję naszych
zdobyczy punktowych. Kuba z narażeniem życia, co stanowisko, schodził po
strzały, po gliniastym, zupełnie rozmiękłym i zabójczo śliskim podłożu, kategorycznie
odmawiając pomocy komukolwiek i kolejny raz potwierdzając swoją skrajną
uczynność, szczególnie w stosunku do młodych dziewczyn. Zapasy suchych ciuchów,
które przezornie zabrałam ze sobą z domu, śledząc przez cały tydzień prognozy
pogody, ku mojemu przerażeniu, po trzech rundach uległy wyczerpaniu. Jednak wraz z nadejściem zmierzchu sytuacja się
zmieniła. Przestało padać i mimo dużej wilgotności powietrza zrobiło się ciepło, a nasze ubrania zaczęły
schnąć. Mimo nawiedzającej nas co jakiś czas mżawki, rundy nocne okazały się
całkiem przyjemne – mieliśmy końcówkę lipca, temperatura powietrza była więc
wciąż dość wysoka, a las chronił nas przed podmuchami wiatru. Po małym
kryzysie, który przyszedł wraz z mrokiem, na szóstym obejściu trasy złapałam
wiatr w żagle. Strzelałam spokojnie i konsekwentnie, utrzymując równy, wysoki
poziom. Ile razy przechodziliśmy obok tipi, poganiałam Kubę i Jarka. Nie mogliśmy
zbyt długo zasiedzieć się na herbatce. Trzeba było przeć na przód, strzelać
dalej, zanim dotrze do nas jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Byliśmy w połowie
rundy dziewiątej, kiedy weszliśmy do tipi, żeby uzupełnić zapasy herbaty w
termosie. Pozostało nam dokończyć pętle i strzelić ostatnią, dziesiątą rundę.
Okazało się jednak, że to właśnie teraz w namiocie ważą się jej losy.
- Chyba wielki duch Manitu cię opuścił! – Krzyknęła szamanka w moim
kierunku. – Na trasie jest ślisko i niebezpiecznie! Nie masz szacunku dla
biednych kolan starszych kobiet. Należy zakończyć zawody teraz. Natychmiast!
- Niby dlaczego? – Zapytałam głosem, który w żadnym razie nie
wskazywał na pokojowe nastawienie. – Miało być dziesięć rund, to strzelamy
dziesięć rund.
- A jak ktoś nogi połamie? – Wokół szamanki zebrało się dość liczne
stado niewiast, prezentujących to samo stanowisko i używających tak samo
idiotycznych argumentów.
- Do tej pory nie połamał, a ślisko jest już od pierwszej rundy. –
Młoda, długowłosa Indianka po mojej lewej stronie brzmiała bardziej rzeczowo
niż ktokolwiek inny. – W regulaminie jest dziesięć rund, każdy ten regulamin
zaakceptował. Nikt nie jest do niczego zmuszany. Można w każdej chwili
zrezygnować. Wiele osób pojechało już do domu.
- Pewnie, że jedziemy do końca! Dziesięć rund! – Podniosło kilku
rosłych facetów.
- Niektórzy jutro idą rano do pracy.
– Wymyślała szamanka.
- Nieszczególnie mnie to obchodzi. To nie wiedzieli o tym, jak się
zapisywali?! - Czułam, że dostaję
wypieków na policzkach. Ktoś właśnie próbował zredukować mi czas strzelania. A
ja bardzo lubię strzelać.
- Zgadza się, sytuacja na trasie jest trudna – odezwał się Kuba – ale tak
naprawdę, to, co pogodowo najgorsze mamy już za sobą.
- Jak komuś się coś stanie, to Spękana Skała będzie mu musiał
odszkodowanie płacić!
- Kończymy strzelanie!
- Idziemy 10 rund!
- Cisza! – Głos Wodza przeciął gęstą atmosferę namiotu i zmusił
wszystkich do milczenia. Podniósł pochyloną wcześniej głowę i oznajmił. – Robimy głosowanie. Kto jest za tym, żeby skończyć strzelanie?
Niewiasty, na czele z Szamanką, podniosły wysoko swoje dłonie.
- Dwadzieścia trzy – Oznajmił Wódz Spękana Skała. – Kto jest za tym, żeby iść dziesiąta runda?
Zdecydowanie uniosłam swoją dłoń.
- Dwadzieścia pięć. – Powiedział Wódz.
Ale kwoki znowu podniosły krzyk, wymyślając najdziwniejsze argumenty
na świecie i roztaczając wizję połamanych kończyn i śmierci z wycieńczenia.
- Może w takim razie wypracujmy jakiś kompromis… – zaczął Kuba.
- Mam świetny pomysł na kompromis! – Wybuchłam. – Może część pójdzie
do lasu, a część wróci do garów.
Kilka osób siedzących przede mną, które zdołały usłyszeć moje słowa
pośród zgiełku namiotu, odwróciło się i spojrzało na mnie wzrokiem, w którym
krytyka mieszała się z przerażeniem.
- Chodź. - Kuba, jakby czując, że
zaraz nastąpi niekontrolowana erupcja emocji, złapał mnie za ramię i wyciągnął
z namiotu.
- No, to właśnie tym uroczym wyrażeniem swoich mocno feministycznych
poglądów, zjednałaś sobie kilku nowych łuczniczych przyjaciół. – Powiedział,
kiedy byliśmy już na zewnątrz.
- Kuba, przecież to jest śmieszne! Ślisko jest od początku i dopiero
teraz zaczęło im to przeszkadzać.
- Obiektywnie patrząc, to podłoże jest w gorszym stanie niż na
początku – zaczął spokojnie - przeszło
po nim mnóstwo ludzi i to po kilka razy… ja też oczywiście wolałbym iść
dziesięć rund – dodał pospiesznie, widząc moje mordercze spojrzenie. – Dlatego
myślę, że dobrze by było wypracować jakieś satysfakcjonujące dla wszystkich
rozwiązanie.
- Kurde, tak nam dobrze idzie… - ton mojego głosu z twardego zmienił
się w płaczliwy – spokojnie można by to dokończyć.
- Tak naprawdę, to zależy od Spękanej Skały. Będzie tak, jak powie,
więc to on powinien postawić sprawę jasno i uciąć wszelkie dyskusje. Argument,
że ktoś się poślizgnie i złamie nogę trąci nieco szantażem emocjonalnym. Wydaje
mi się, że po prostu już im się nie chce i szukają wymówki.
- Ale przecież każdy wiedział na co się pisze, jak tu przyjeżdżał! Było napisane – 24 godziny, więc ja nie
zamierzam wyjść z lasu wcześniej.
Po kilku minutach burzliwej dyskusji, kilku kobietach, które opuściły
namiot ze łzami w oczach oraz kolejnych nieudolnych próbach przeprowadzenia
demokratycznego głosowania, z tipi wyłonił się Wódz i donośnie oznajmił
wszystkim zgromadzonym.
- Idziemy dziewięć rund! Kto już strzelił dziewięć, na tym kończy, kto
ma do dostrzelenia cele – idzie dostrzelić. Ale dziesiątej rundy nie idziemy.
To jest moje ostatnie słowo. – Dodał stanowczo, kiedy zobaczył, że otwieram
usta z zamiarem głośnego zaprotestowania.
- Widzisz – Kuba wzruszył ramionami – kompromis.
Do zakończenia dziewiątej rundy brakowało nam jeszcze pięciu
stanowisk. Musieliśmy więc obudzić Jarka, który korzystając z chwili przerwy
spał przy stole, nieświadomy całego zamieszania. Agata już dawno poszła do
namiotu, a on sprawiał wrażenie jakby bardzo chciał do niej dołączyć, to też
kiedy obudziliśmy go i krótko zarysowaliśmy sytuację, nie podzielał naszego poziomu
zbulwersowania. We mnie za to, poczucie ogromnej krzywdy, wynikającej z
pozbawienia mnie możliwości oddania czterdziestu pięciu dodatkowych strzałów
narastało i zaczęło coraz bardziej udzielać się Kubie.
- I tak pójdę tą dziesiątą rundę. – Oznajmiałam raz po raz, coraz
bardziej zdeterminowana.
- Wódz Spękana Skała zabronił. Poza tym, mielibyśmy więcej punktów o
tę jedną rundę od wszystkich i to by nie było sprawiedliwe.
- To udamy, że nie wiedzieliśmy, że nie było nas na naradzie.
- Nie no, oczywiście! Bo na pewno twoje teksty były tak mało
charakterystyczne, że nikt nie zwrócił na nie uwagi. – Kuba z jednej strony
starał się być głosem rozsądku, z drugiej
ochota na tą dziesiątą rundę błyszczała w jego oczach nie mniej jasno niż
w moich. – Chyba że po prostu oddamy metryczki i pójdziemy sami dla siebie, bez
liczenia punktów. – Zaproponował. –
Jejku, jakie to by było heroiczne. Nie dość, że zrzekniemy się punktów z
ostatniej pętli to jeszcze nie odbierzemy tych naszych dyplomów, co je będą w
tym samym czasie rozdawali. Natka, to by było coś - zrzec się chwały w imię
zasad.
Wstawał blady świt. W prześwitach między koronami drzew, można było
ujrzeć, jak zachmurzone niebo powoli zaczynało jaśnieć. Rozstawione na trasie
figury 3D coraz wyraźniej odcinały się na tle lasu, obrysy zwierząt na płaskich
tarczach były coraz lepiej widoczne. Po ośmiu przejściach trasy znałam już na
pamięć ich ustawienie. Stanowisko pierwsze – sokół i ślimak, stanowisko drugie – głuszec
i tygrys, stanowisko trzecie – dwie kaczki… i tak aż do piętnastu. Dobrze
wiedziałam gdzie które zwierzę stoi,
gdzie które zwierzę ma strefę. Odwiedzając je, wciąż w tym samym
miejscu, w regularnych, kilkudziesięciominutowych odstępach, można wręcz
powiedzieć, że się z nimi zaprzyjaźniliśmy. Zjeżdżając raz po raz po śliskiej
glinie, unurzani w błocie i zmęczeni, odliczaliśmy kolejne stanowiska.
Podchodząc do ostatniego celu byliśmy już zdecydowani. Nikt i nic nie mogło nas
powstrzymać. Dokończymy te zawody, tak jak nam było obiecane. Wróciliśmy do
bazy, wyniosłym gestem oddaliśmy szamance metryczki, wypiliśmy po kubku
herbaty, złapaliśmy łuki i skierowaliśmy swoje kroki znowu w kierunku lasu.
- A wy dokąd? – Krzyknęła, widząc nasze poczynania.
- Skończyć zawody – odkrzyknął Kuba, nawet nie odwracając się w jej
stronę, zostawiając za sobą przekleństwa i klątwy rzucane przez kobietę.
Weszliśmy na drogę między drzewami, bojowo nastawieni, idąc po swoje, po
obiecaną, dziesiątą rundę, a Jaro ze swoim bloczkiem dzielnie dotrzymywał nam
kroku, mimo opadających powiek. Śmiech wywołany jakimś złośliwym komentarzem na
temat plemiennej szamanki wybrzmiewał w porannym, leśnym powietrzu, kiedy Kuba
zajął miejsce przy pierwszym paliku. Załadował strzałę, wyprostował się i
spojrzał w kierunku celu. Stał tak dobre kilkanaście sekund. Myślałam, że czeka
aż przestanie się śmiać, ale już dawno zapadła cisza, a on nadal nie strzelał.
- Nie widzę figury – powiedział wreszcie cicho.
- No nieźle… a podobno piłeś same zerówki – zaczęłam z głupkowatym
uśmiechem na ustach.
- Natka, serio mówię – nie ma figury.
Spojrzałam w tę samą stronę, co on. Rzeczywiście, nie było tam sokoła,
do którego strzelaliśmy dziewięć razy, w ciągu ostatnich 24 godzin.
- A to dziady, posprzątali figury… - zaczęłam rozżalonym głosem, ale
wtedy Kuba złapał mnie za ramię i wskazał na matę. Ta dla odmiany, stała
dokładnie w tym samym miejscu, co cały dzień, z przypiętą tą samą tarczą, tyle
że nie było na niej ślimaka. Popatrzyliśmy po sobie zdezorientowani.
- Jaro… - Spojrzeliśmy za
siebie, ale okazało się, że Jaro zasnął, przykucnąwszy na trawie, opierając się
o swojego bloczka. Nic nie mówiąc, ruszyliśmy dalej, na stanowisko numer dwa.
Tam również brakowało figury i zwierzęcia na tarczy 2D. Sytuacja powtórzyła się
na następnych stanowiskach, a my w zdumieniu zagłębialiśmy się w gęstniejący
las. W pewnym momencie dobiegł nas dźwięk głosów i trzask pękających gałęzi.
Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia, a Kuba przykładając palec do ust,
nakazał mi milczenie. Posuwaliśmy się naprzód powoli, starając się nie robić
przy tym hałasu. Dźwięk rozmów był coraz wyraźniejszy, a światła i cienie,
tańczące na pniach drzew wskazywały na to, że w pobliżu rozpalone jest ognisko.
Dotarliśmy w końcu do miejsca, gdzie ustawione było stanowisko numer siedem, przycupnęliśmy
za wałem ziemi i ze zdumieniem
obserwowaliśmy zastaną tam scenę. Na środku rzeczywiście paliło się niewielkie
ognisko, a wokół niego zgromadziły się wszystkie zwierzęta, do których w
trakcie minionej doby mieliśmy okazję strzelać. Niektóre rozmawiały ze sobą po
cichu, inne po prostu siedziały i wpatrywały się w ogień, inne, tak jak oparty
plecami o drzewo lis, trzymały w łapach lub zębach kij, na którego końcu
zatknięty był właściwy dla danego gatunku pokarm, podgrzewany nad ogniskiem.
Wszystkie były dokładnie takich samych rozmiarów i wyglądały tak jak zawsze,
tyle że teraz były ożywione. Rozmawiały, ruszały się, zmieniały wyraz twarzy. Niedźwiedź
w żółtej koszulce i niebieskich spodenkach zaciągał się papierosem.
- No i co? Wymiękli. – Zagaił, odchylając głowę do tyłu i powoli
wydmuchując dym w kierunku jaśniejącego nieba.
- I dobrze – odpowiedział lis – już mi się nie chciało tam sterczeć.
Chociaż, niezły miałem ubaw, bo z Tedem stałem – wskazał ruchem głowy, stojącego
za nim w cieniu drzew, ogromnego białego kozła – i nic, tylko kto przychodził,
to wymyślał, że to koza, to biały miś, że pies. Wielcy zoologowie, jeden
głupszy od drugiego. A Ted stoi i już tam przysypia i tylko patrzę jak
pieprznie o ziemię.
- A… już daj spokój… - wymamrotał biały kozioł niskim, znudzonym
głosem. – Dobrze w sumie, że mnie przywiązali linami do drzew, mogłam sobie
kimać.
- Wyglądałeś jak baleron – rzucił złośliwie lis.
- Hy hy hy – Zaśmiał się nerwowo jenot.
- No, ale wiecie co, naprawdę – odezwała się śnieżnobiała sowa –
czasem wstyd, co oni opowiadają. Ludzie na poziomie, wydawać by się mogło,
chodzący po lasach, no powinni się znać na zwierzętach.
- Mm - mruknął niedźwiedź – co
ty. Oni to się znają wiesz na czym. – Znowu zaciągnął się papierosem – na
trunkach.
- Hy hy hy – rozległ się znowu złowieszczy chichot jenota.
- „Płyn celowniczy”, jak to mówią – dorzucił niedźwiedź głosem pełnym
pogardy.
- Przecież to wstyd – kontynuowała sowa – jak patrzą na Lelka naszego
i mówią, że to orzeł. No przecież po coś te zawody są. Żeby edukować. Jak kasę
chcą z projektów to pierwsze co wpiszą, to że walory edukacyjne, że człowiek
gatunki zwierząt poznaje, a potem na trasie widać jak to wygląda.
- To co ty w końcu jesteś, Lelek? – Odezwał się beznamiętnie kozioł.
- Sokół. – Odpowiedzieli zgromadzeni przy ognisku.
- Nie jastrząb?
- Nie. Jastrząb inaczej wygląda zupełnie – wyjaśnił Lelek.
- Aha – kozioł znowu na chwilę zamilknął. – To ja ci powiem, że biały
miś też zupełnie inaczej wygląda.
Po zgromadzonych przetoczył się szmer śmiechów.
- Już nawet jak popatrzysz, jak niektórzy trzymają te łuki– zaczęła
zatroskanym głosem sarna – to ręce opadają. Tu już by się przydała edukacja...
Jak już nie wiedzą do czego strzelają, to chociaż niech wiedzą jak.
- Hy hy hy – było coś napawającego grozą w śmiechu Jenota – jjja, jja,
to im dzidzisiaj nieźle grotów popozabiarałem – zająknął się, wyszczerzając
zęby i próżno oczekując reakcji od pozostałych, prawdopodobnie już
przyzwyczajonych do tego, że jenot nerwowo śmieje się ze wszystkiego i odzywa
nie na temat.
- A co? – Zlitował się w końcu lis i okazał mu trochę zainteresowania.
– Masz nowego inserta?
Jenot pokiwał głową – Mmam nnowy środek – wydukał głaszcząc się po
brzuszku. – Ttwardy – uśmiechnął się złowieszczo.
- A my się już nie powinniśmy zbierać? – Zapytała sarna.
- Spękana Skała jest wykończony – powiedział niedźwiedź – zaczną
sprzątać dopiero za kilka godzin.
- I na pewno już nikt nie strzela?
- Nie, Lelek podsłuchał.
- Niezła afera była – rzucił sokół. – Kłócili się o to, czy iść czy
nie iść.
- No i dlaczego nie poszli? – Dopytywała sarna.
- Bo to mięczaki – rzucił niedźwiedź.
- Głównym argumentem było, że jest ślisko – wyjaśnił sokół.
- Przecież tu jest zawsze ślisko – odpowiedziała zdezorientowana
sarna. – No ale dobra, w sumie lepiej dla nas.
- Nie no przyznać trzeba, że rzeczywiście dzisiaj popadało i wszystko
rozmiękło – zauważył niedźwiedź - ale to wystarczy dobre buty wziąć.
- Albo sobie znaleźć kogoś, kto ci będzie po strzały latał – odezwał
się lis – jak ta… no ta taka gwiazdeczka, co z zekiera strzela.
- Alicja? – Zapytał kozioł.
- Oona ma Nnatalia. – Wydukał jenot.
- Kurde, no przecież - Natalia! – przyznał lis. – Widzieliście jak ten
koleś latał po strzały? Na każdym celu, na każdym kółku. A ona nic – stała,
pisała i jeszcze miała pretensje do niego, że nie po kolei podaje punkty…
Spojrzeliśmy z Kubą na siebie i zrozumieliśmy się bez słów. Wystarczy.
Bardzo powoli, unikając najmniejszego hałasu, wycofaliśmy się do drogi. Szliśmy
w milczeniu, zszokowani tym, co przed chwilą zobaczyliśmy i usłyszeliśmy. Jaro
spał, dokładnie w tym samym miejscu, w którym go wcześniej zostawiliśmy. Kuba
obudził go szturchnięciem w ramię.
- Nic z tego – oznajmiłam krótko – już sprzątnęli figury.
- Aha – Jaro nie wyglądał ani na rozżalonego, ani na szczęśliwego.
Wstał, zabrał swojego bloczka i skierował się do tipi. My staliśmy jeszcze
przez chwilę w miejscu, nie wiedząc co powiedzieć, ani co zrobić. Zadumani, nie
wypowiadając ani słowa wyszliśmy z lasu i skierowaliśmy się na parking. Kiedy
przechodziliśmy obok tipi, zobaczyła nas szamanka.
- I co? – Zagadnęła złośliwym tonem. – Nie strzelacie?
Zatrzymałam się i spojrzałam na nią. Moje długie, beznamiętne
spojrzenie chyba lekko ją zaniepokoiło.
- Nie – powiedziałam w końcu spokojnie – za ślisko.
Odwróciłam się, zostawiając ją sam na sam z jej triumfalnym uśmiechem.
A potem, nie czekając na ogłoszenie wyników, wsiedliśmy każdy do swojego
samochodu i pojechaliśmy do domów, jeszcze długo potem nie rozmawiając o tym,
co wydarzyło się na dziesiątej rundzie.
Komentarze
Prześlij komentarz