Strzała w Koronie - lipiec 2020




- Chyba chcę zacząć strzelać z konia! – Oznajmia w końcu Lena. Udało mi się! Kolejna łuczniczka zwerbowana.
        Łukasz przewraca oczami, jakby właśnie nieuchronnie rozpoczął się proces demoralizacji jego córki.
        A przecież każdy pretekst jest dobry, żeby zacząć. A po pewnym czasie okazuje się, że nie trzeba ani młodych Francuzów, ani starszych Węgrów, nie trzeba osiągnięć, medali, wyników. To wszystko tylko bonus, wisienka na torcie. Bazą jest paląca potrzeba wracania do takich miejsc, poznawania takich ludzi, jeżdżenia i strzelania…


Wyjeżdżam zza zakrętu. Moim oczom ukazuje się dobrze znany zjazd w dół, do stajni. Samochody zapełniają cały trawnik, pod szeryfem siedzi kilka osób. Mam nadzieję, że zdążę jeszcze przetestować konia.
            - Królowo! – Maciej Tomikowski serdecznie rozpościera ramiona.
            - Czy mój koń jest gotowy? Natychmiast przygotuj mi konia!
            - Królowo, nie mogę, muszę ustawiać tor.
            - Możesz, zobacz jak świetnie sobie radzą bez ciebie.
Obok nas przejeżdża traktorem Jacek Dudek. Jestem w Kawalkadzie już piąty raz, a jego wzrok wciąż budzi we mnie pewnego rodzaju strach.
           - No dobra, to może idź jednak ustawiać tor.

Floryda i Buffy, okazują się chodzić bez zarzutu. Tylko to siodło…
           - Jak wy możecie na tym jeździć?! Ten baran cały czas mi się przesuwa pod tyłkiem. Czuję się, jakby zwijała mi się podpaska. – Wkurzam się na głos, czym wywołuję salwę śmiechu.

Na koreańca dostaję już jednak inne siodło i naprawdę nie ma na co narzekać . 
           - Mam się ubrać? Rozpraszam cię? – Pyta Krzysiek, podając mi strzałę, którą spudłowałam na tarczy, przy której stoi.
           - Koniecznie! Ubieraj się szybko, bo położę wszystkie przejazdy.
           Jego skąpy ubiór podczas zawodów stał się już legendarny. Na czas swojego startu owszem, wyposaży się w koszulkę ale pozostanie w krótkich spodenkach.

 


- Jezioro? – Pyta Kanarek po zakończonej konkurencji.  Jest to chyba jedno z słów, które powtarza w tych dniach najczęściej. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić letnie zawody w Kawalkadzie bez kąpieli w jeziorze.
            Łukasz i Johanes wskakują do wody od razu, a my jeszcze przez chwilę stopniowo przyzwyczajamy się do temperatury. Kiedy już zanurzam się cała i zaczynam płynąć okazuje się, że woda wcale nie jest tak zimna.




Z włosów wciąż jeszcze mi kapie, kiedy siadam przy stole pod namiotem. Czuję się,  jakbym przyszła lekko spóźniona, bo atmosfera już jest rozgrzana. Jacek Dudek i król, odstrojeni jak nigdy walczą na szable, z których przy każdym zderzeniu sypią się iskry. Przy stole trwają ożywione rozmowy.
            - A gdzie w Warszawie można postrzelać?! Potrzebuję jakiegoś miejsca w Warszawie! – Mówi Justyna. – Jak ja tu jestem dwa razy w miesiącu to co to za trening?!
             Przysiada się do mnie Lena Kaczor.
            - Idę do Ciebie, bo on pali – wskazuje na swojego ojca.
            - O nie! Powiedz mu, że go wydziedziczysz, jak nie przestanie, że Twój spadek na niego nie spadnie. – Lena uśmiecha się i częstuje mnie orzeszkami. Jeżeli przychodzisz do mnie z orzeszkami, które mogę Ci wyjadać, to w takim razie nie mam nic przeciwko temu, żeby Twój ojciec palił.
            - Ojciec szwagra ma pod Warszawą osiem hektarów!! – Justyna nie ustępuje – osiem hektarów i to leży odłogiem! Można by tam zbudować tor, a obok jest stajnia „Szarża” – można by stamtąd wziąć konie! Rozkręćmy coś w Warszawie!
          Plan wydaje się doskonały i całkiem prosty.
            - Patrz! W szeryfie się pali – zagaduję Piotrka Pawlaka. – A Ty masz dzisiaj dyżur.
Jego śmiech jest szczery i wdzięczny.
            - A daj spokój – mówi z konspiracyjnym uśmiechem – pomyliło mi się z tymi dyżurami.  Ja byłem przekonany, że się zamieniałem. I wyjechałem sobie, bo się czułem jakby to już był weekend… a tu, do mnie dzwonią…
            - Czyli musisz być w ciągłej gotowości. Jak teraz gdzieś zacznie się palić las, to do Ciebie zadzwonią.
           - Tak i będę jechać sto dwadzieścia kilometrów. – Znowu zanosi się perlistym, zaraźliwym śmiechem. 



Wbrew pozorom Piotr jednak pozostaje w gotowości. Ubrany dokładnie tak samo jak poprzedniego dnia wieczorem wypełza rano z namiotu.
            Starając się nie przeszkadzać koniom podczas spożywania śniadania, przechodzę przez stajnię.
            - Gdzie moja herbata z nutką skórki pomarańczowej? – Rzucam do króla, przekonana, że zapomniał żeby ją dla mnie przygotować.
            - Tutaj – wskazuje ręką stojący na stole czajniczek, a mnie zatyka. – Tak jak zamawiałaś, królowo , punktualnie na 8:00.
            - Ona rzeczywiście ma nutkę pomarańczową  - mówię do nieco potarganego Piotrka, który dosiada się do mnie w trakcie śniadania.
            - Ja tu nie czuję żadnej nutki – mówi powąchawszy zawartość czajniczka. Wygląda na zmarnowanego. – Rozbiłem sobie ten namiot na górce, budzę się rano i okazuje się że z całym posłaniem zjechałem do dołu. Dobrze, że miałem zamknięty namiot bo bym się z niego wyturlał.

- A Ty to się cały czas uśmiechasz? – Pyta Łukasz Kaczor, kiedy przechodzę koło szeryfa. Teraz dopiero zwracam na to uwagę. Rzeczywiście,  mięśnie mojej twarzy jakby same, zupełnie niezależnie ode mnie napinają się do uśmiechu. I tak cały czas. Kiedy czyszczę konia, kiedy się z kimś witam, kiedy sięgam po strzały. Oczywiście mój uśmiech nie może się równać z uśmiechem Marty – ten jest zdecydowanie szerszy i bardziej szczery i też nigdy, ale to nigdy nie znika z jej twarzy.




- ¿Qué tal, Natalia? – Pyta kudłaty Hiszpan, kiedy siedzę już na koniu. Jego włosy mają chyba z siedem różnych odcieni brązu.
            - ¡Lo voy a petar! – Odpowiadam i… chyba znowu się uśmiecham. 

Zmęczona konkurencją węgierską wchodzę do szeryfa, gdzie Jacek Dudek tłumaczy coś Lenie i Matyldzie.
            - Ty jesteś jak… - przez chwilę zastanawia się Lena – jak kardynał Richelieu!
            - Wspaniała postać! – Odpowiada Jacek i kieruje na mnie wzrok. Jestem w Kawalkadzie już piąty raz, a ten człowiek nadal budzi we mnie pewnego rodzaju strach.
            Dłoń Leny wygląda jak napompowany balon.
           - Naprawdę nie widziałaś co cię ugryzło?
           - Nie. Poczułam tylko ukłucie. Ale żądła nie było.
           - Giez!
           - Meszek!
           - Jadowity pająk! – Padają od wszystkich mniej lub bardziej prawdopodobne diagnozy.
           - O nie, a jak ta ręka już mi zostanie taka spuchnięta? – Zastanawia się Lena.
           - Będzie gorzej – zapewniam ją – opuchlizna ci zejdzie ale będziesz miała na dłoni rozstępy. I kto cię wtedy zechce, z rozstępami na dłoni?
           - Jasne, na pewno pierwsze na co chłopaki zwracają uwagę to czy dziewczyna nie ma na dłoniach rozstępów. 




            - Jezioro? – Pyta Kanarek, jak zacięta płyta.
            - Ja pojadę później, na razie idę się przespać. – Zapewniam. Okazuje się jednak że tuż przy moim namiocie dziewczyny urządziły konkurs potęgi skoku przez drewniany kijek i nie mogę sobie odmówić poskakania z nimi. Mała Matylda raz po raz, stosując nienaganną technikę, jak pchła przeskakuje coraz to wyższe przeszkody, zawstydzając nas wszystkich.
             W końcu udaje mi się trafić do namiotu i zapaść w sen, kiedy Hiszpan wkłada do niego swoją kudłatą głowę, żeby poinformować mnie, że jadą nad jezioro i zapytać, czy nie mam ochoty pojechać z nimi. O nie, czyżby zaraził się już od Kanarka?
            Ostatecznie udaje mi się wynegocjować pół godziny spokojnego snu i jadę nad jezioro później, sama. To cudowne, czuć jak woda zabiera ze mnie kurz i pot z całego dnia. Zanurzam się. Moje włosy rozchodzą się w wodzie we wszystkich kierunkach.

Po powrocie zastaję wszystkich pracowicie przygotowujących tor polski na ostatni dzień zawodów.
             - Myślisz, że jesteś tu potrzebny? – Pytam króla. – Nasi poddani świetnie sobie radzą.
             Jego wysokość daje się przekonać i zaszywamy się w szeryfie, uciekając przed katorżniczą pracą. Oprócz nas, jest tam Marta. Leży na kanapie i wydaje z siebie dziwne odgłosy, a my uznajemy, że przeobraża się w czarnego motyla.
             - Dzisiaj rano, jak wstałem to na torze pasło się stado chyba z dwudziestu Danieli – opowiada król.
             - Swoją drogą, wyobrażasz sobie, jak najeżone trudnościami musi być życie w takim stadzie?„Ej, Daniel, widziałeś Daniela?”, „Tak! Był z Danielem – poszli szukać Daniela.” „Ja, Daniel, biorę sobie Ciebie, Danielu, za żonę…”
             - A właściwie dlaczego Daniele? Dlaczego to nie może być stado Krzysztofów?
             - Jak w ogóle robi Daniel? – Pytamy Pawła, oczekując, że jako leśnik udzieli nam wyczerpującej odpowiedzi. Paweł przekopuje youtube’a w poszukiwaniu odpowiedniego przykładu. Okazuje się, że Daniele nie ryczą, a bekają. Po chwili szeryf huczy od dziwnych dźwięków. Król imituje mewę, Kanarek zalotną foczkę, a Marta cały czas leżąc na kanapie wydaje z siebie bliżej nie określone odgłosy, towarzyszące jej przeobrażeniu.
             Na szczęście późniejszym wieczorem wydawane przez nas dźwięki stają się już dużo bardziej znośne. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz śpiewałam na zawodach…

 

Rano znowu czeka na mnie herbata z nutką skórki pomarańczowej.
            Rozgrywka na torze polskim przebiega bezpiecznie i sprawnie – to akurat zasługa Anki, która w przerwie między przejazdami nieustraszenie kursuje rowerem między tarczami i zbiera strzały.
            - To jest to! – Entuzjazmuje się Justyna, która pierwszy raz ma okazję współzawodniczyć na takim torze.  – Natalia, ile hektarów trzeba, żeby zbudować taki tor polski? Bo ojciec szwagra ma takie miejsce – tam jest osiem hektarów, a obok jest stajnia „Szarża”… - determinacja Justyny, żeby „rozkręcić coś w Warszawie” jest zaiste wielka.




Po zawodach szybko biorę się za zwijanie namiotu, bo kłębiące się na niebie czarne chmury zwiastują burzę. Rozdanie nagród tym razem odbywa się skromnie, pod skąpym daszkiem szeryfa. Odbieram swój puchar i mam okazję uściskać się z Anką.
            - A wiesz, że my cię bardzo lubimy? – Mówi mi do ucha.
            - Jeszcze… - odpowiadam.
            - A spróbuj coś zrobić, żebyśmy przestali… - odpowiada, a ja nie wiem czy w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo bym chciała żeby tak było. Żeby istniało takie miejsce, w którym nie muszę się o nic martwić…

Rozpogadza się, więc nikt nie ma za bardzo ochoty wyjeżdżać. Siedzimy pod szeryfem a ja przeszukuję Facebook’a  w poszukiwaniu jak najlepszych zdjęć.
            - O, widzisz? To jest Youn le Gall – pokazuję zdjęcie Lenie Kaczor. – A to jest Alexandre Iato… czekaj, był jeszcze taki jeden młody francuz…
            - Chyba chcę zacząć strzelać z konia! – Oznajmia w końcu Lena. Udało mi się! Kolejna łuczniczka zwerbowana. Łukasz przewraca oczami, jakby właśnie nieuchronnie rozpoczął się proces demoralizacji jego córki.
             A przecież każdy pretekst jest dobry, żeby zacząć. A po pewnym czasie okazuje się, że nie trzeba ani młodych Francuzów, ani starszych Węgrów, nie trzeba osiągnięć, medali, wyników. To wszystko tylko bonus, wisienka na torcie. Bazą jest paląca potrzeba wracania do takich miejsc, poznawania takich ludzi, jeżdżenia i strzelania…

 







Komentarze

Popularne posty