Pomáz

 



Energicznie cofnęłam prawe ramię, lewym nadgarstkiem wykonałam ruch do przodu. To był naprawdę piękny technicznie strzał. Charakterystyczne, głuche „puk”, cicho rozległo się w oddali. Przez dłuższą chwilę staliśmy bez ruchu, nie patrząc na siebie.
- Cholera – wyszeptałam w końcu.

 
Pomáz powitał nas iście tropikalnymi temperaturami. Kiedy, ku mojej niewypowiedzianej uldze i wdzięczności, po dziesięciu minutach wstrzymywania odruchu wymiotnego podczas krętej drogi po otulających Budapeszt pagórkach, wjechaliśmy w końcu na rozległy płaskowyż, na którego terenie znajdowała się stajnia, naszym oczom ukazał się step. Trawa była wypalona, ziemia popękana, a pod pojedynczymi, skąpo ulistnionymi drzewkami darmo było szukać dobrego miejsca na rozbicie namiotu. Konie chowały się w boksach, lub przytulały do drewnianego płotu okalającego cały ośrodek, byleby tylko uchronić się przed bezlitosnymi promieniami słońca. Youth and Adult Horseback Archery World Cup 2022, miał rozpocząć się w piętek, a ja byłam bardzo podekscytowana perspektywą udziału w tych zawodach po raz pierwszy. Mieliśmy więc jeszcze dwa długie, upalne dni na rozeznanie w terenie,  treningi, poznanie koni. Uciążliwe gorąco wpełzało do namiotu około godziny piątej, uniemożliwiając dalszy sen i towarzyszyło nam niestrudzenie aż do godziny 21, kiedy to słońce zamieniało się miejscami z ogromnym, żółtym księżycem, który zdawał się być bliżej ziemi tutaj, niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Odnosiło się wrażenie, że wciągnąwszy rękę można by sięgnąć odciśniętych na nim wzorzystych kraterów, chwycić go i ściągnąć w dół.
Nie wiem, czy to kwestia onieśmielającej obecności ścisłej światowej czołówki zawodników, czy twardego, kamienistego podłoża na torze, czy właśnie upałów, ale przez pierwsze dwa dni w ogóle nie mogłam się odnaleźć. Strzelałam przeciętnie, nie byłam w stanie ustabilizować półsiadu, a na żadnym z koni, którego miałam okazję testować, nie czułam się komfortowo. Christoph Némethy ze spokojem zapewniał, że dojadą jeszcze cztery bardzo dobre konie, średnio szybkie i że na pewno znajdę wśród nich coś odpowiedniego dla siebie, ale im dłużej ich przyjazd był przekładany z środy po południu, na czwartek rano i z czwartku rano na czwartek po południu, tym bardziej traciłam nadzieję. W końcu przyszedł czas oficjalnego, czwartkowego doboru koni. Prawie wszyscy zawodnicy podjęli już decyzję i mogli spokojnie udać się na kolację, a na torze wciąż pozostałam ja i kilka innych osób, które Christoph przez ostatnie dni również karmił opowieścią o czterech obiecanych koniach, wśród których będzie ten jeden odpowiedni.
Około godziny 20:00 na niebo zaczął leniwie wtaczać się ogromny, srebrny księżyc i wtedy, jakby na znak, z zachodu nadjechał powóz zaprzężony w cztery niewielkie koniki. Miały maksymalnie 150 cm. w kłębie, wszystkie były gniade i przeurocze. I chociaż jestem całkowicie przekonana co do tego, że wszyscy spodziewali się, że zapowiadane z takim entuzjazmem konie, zostaną przywiezione przyczepą, a nie przybiegną tu o własnych siłach, ciągnąc za sobą powóz, to nikt z nas, po upalnym dniu, wielogodzinnym wyczekiwaniu i wspaniałym pierwszym wrażeniu, jakie zrobiły na nas rześkie, energiczne kucyki, nie czuł się w obowiązku zadawać zbędnych pytań. Powóz był wyścielony jasnymi futrami, a jego zewnętrze ściany zdobiły mieniące się znaki runiczne. Powożący - starszy, brodaty, długowłosy mężczyzna - zeskoczył z wozu i ciepłym uściskiem przywitał się z Christophem, entuzjastycznie wykrzykując po węgiersku zdania, najprawdopodobniej tłumaczące przyczynę spóźnienia. W tym samym czasie, towarzyszący mu, zdecydowanie młodsi trzej mężczyźni i dwie dziewczyny, zabrali się za wyprzęganie koni i przygotowywanie ich do jazdy. Kiedy już były gotowe, podeszłam do jednego z nich. Miał wysoko osadzoną szyję, zgrabny, umięśniony zad, białe skarpetki na dwóch tylnych nogach i żywe spojrzenie. Wybór był praktycznie losowy, jednak z jakiejś przyczyny to właśnie ten koń zwrócił moją uwagę i to na niego chciałam wsiąść w pierwszej kolejności. Mimo iż był niewielki, to dzięki wysoko osadzonej szyi, czułam się na nim bardzo pewnie i chociaż przed wjazdem na tor bardzo mocno kombinował, jakby tu wykręcić w prawo i udać się w zupełnie innym kierunku, to kiedy już wcelował w bramki startowe, był pierwszym koniem, na którym twarde podłoże nie stanowiło dla mnie problemu. Było mi na nim wygodnie i chociaż dostałam możliwość jedynie trzech przejazdów po torze, to kiedy Christoph zapytał, czy ten koń jest dla mnie odpowiedni, odpowiedziałam – tak. Wtedy Christoph zapytał długowłosego właściciela księżycowego powozu o imię tego konia, a on odpowiedział  - Tömör.
Księżyc wisiał już dość wysoko na niebie, kiedy opuszczałam tor. Mój wzrok mimowolnie padł na zaparkowany obok powóz. Runy wyryte na jego deskach w świetle księżyca mieniły się dziesiątkami połyskujących barw.
 
Tej sylwetki, odcinającej się na tle rozświetlonych okien stołówki, nie mogłam pomylić z żadną inną. István wyglądał dokładnie tak samo, jak dwa miesiące wcześniej na Grunwaldzie oraz cztery lata temu, kiedy się poznaliśmy. Nie umiałabym nawet powiedzieć, czy jego dredy urosły, bo zawsze miał je zwinięte w kok na czubku głowy. Podeszłam się przywitać, a on od razu, mocno poruszony, zaczął opowiadać mi, jak dziś po drodze zepsuł mu się samochód, jak musiał przyjechać tu pociągiem i że był zmuszony zostawić gitarę i wzmacniacz, a co za tym idzie nie zagrają z Wojtkiem koncertu na tych zawodach, ale że i tak jest bardzo szczęśliwy, że udało mu się dotrzeć na miejsce.
- A co u Ciebie ? – zapytał, kiedy w końcu wyrzucił z siebie całą historię.
- Nie wiem – odparłam marudnym tonem. – Chyba moje strzelanie jest do bani. I nie jestem przekonana co do konia. To znaczy, na pewno jest najlepszy ze wszystkich, na które tu wsiadałam, ale bardzo krótko na nim jeździłam i… nie wiem. Chyba wcale nie jestem w tym dobra.
- Wiem jak strzelasz – powiedział István. – Jesteś w tym dobra.
- Nie jestem.
- Co jutro jedziemy? – Zapytał.
- Węgra.
- Masz ochotę potrenować?
- Teraz? – Rozejrzałam się wymownie wokoło. Dochodziła 22:00.
- Skoro nie jesteś w tym dobra i nie czujesz się pewnie, to może trzeba potrenować. – Wzruszył ramionami István.
- Jest ciemno.
- Przy tym księżycu i tak wszystko widać.
Może niezbyt przekonana co do pomysłu, ale zachęcona perspektywą spędzenia kolejnej godziny mojego życia w sposób bardziej interesujący, niż przewracanie się z boku na bok na materacu, poszłam do namiotu po łuk i strzały. Rzeczywiście, za sprawą ogromnego, srebrnego księżyca, na torze było na tyle jasno, że bez problemu można było dostrzec kolorowe pola tarczy węgierskiej, odcinające się na tle czarnej maty. Postrzelaliśmy trochę do przodu i do tyłu, z różnych odległości, przemieszczając się wzdłuż toru, potykając o kamienie i żartując na temat absolutnie każdej napotkanej na swojej drodze rzeczy. Jeżeli można było wyciągnąć jakieś pozytywy z tego nocnego treningu, to na pewno to, że stres zniknął. Przestałam przejmować się zawodami, pojawiło się we mniej przeświadczenie, że zaprezentuję się świetnie, a mój koń spisze się równie dobrze.
- Myślisz, że to pełnia? – Zapytał Isti, kiedy rozdzielaliśmy między siebie kolejną partię pozbieranych strzał.
- Możliwe – odpowiedziałam. – Wczoraj był jeszcze trochę spłaszczony z lewej.  – Zatrzymałam się na chwilę, podziwiając wiszącą nad nami ogromną, srebrzystą kulę. – Jest tak blisko, że wydaje mi się, że mogłabym do niego dostrzelić.
- Próbuj – powiedział István.
Zaśmiałam się.
- Ile punktów za zestrzelenie księżyca? – Zapytałam.
- Myślę, że bardzo dużo.
Popatrzyłam na Istvana pytającym wzrokiem osoby, którą bardzo coś korci.
- Serio, próbuj. – Powiedział, wzruszając ramionami i powstrzymując uśmiech, wpełzający mu na usta.
- Mam mało strzał, nie chcę kolejnej zgubić… - powiedziałam już poważniej.
- Znowu zaczynasz marudzić, ale jak chcesz – twój wybór.
- Strzelę, pod warunkiem, że ty też strzelisz.
Nie było żadnego sensu, w tej zabawie, która jedyne co mogła nam przynieść, to przeprawianie się przez drewniany płot i długie, prawdopodobnie skazane na porażkę, szukanie strzał w otaczających stajnię polach, ale coś w mojej głowie, podlewane wesołkowatym nastrojem, zupełnie tak jakby pálinka z zasady stanowiła jakiś niewielki procent składu tutejszego powietrza, uczepiło się tematu i nie chciało odpuścić.
- Nie. – Odpowiedział István. – Tak nie gramy. To jest szantaż.
- No dawaj – dusiłam się ze śmiechu. – Przecież na pewno jest dużo większy niż żółty środek na tarczy od węgra.
- No tak, a kula ziemska jest większa niż tarcza do koreańca.
- Czyli strzelamy, tak?
- Okej – powiedział, krzyżując ramiona. – Jak chcesz. Ja mam dużo strzał, nawet jak się nie znajdzie to nic się nie stanie. Ty pierwsza.
- Serio?
- Serio. Proszę bardzo. Sama chciałaś.
- Dobra. – Wyciągnęłam strzałę z kołczanu i ustawiłam się lewym bokiem do księżyca. – To jest strasznie głupie…
- Nie gadaj, tylko strzelaj.
Zamknęłam kciuk na cięciwie. Popatrzyłam na fosforyzującą kulę wiszącą tuż nad horyzontem, wyobraziłam sobie parabolę lotu i naciągnęłam łuk. Energicznie cofnęłam prawe ramię, lewym nadgarstkiem wykonałam ruch do przodu. To był naprawdę piękny technicznie strzał. Charakterystyczne, głuche „puk”, cicho rozległo się w oddali. Przez dłuższą chwilę staliśmy bez ruchu, nie patrząc na siebie.
- Cholera – wyszeptałam w końcu. – István… István, widziałeś to? – Zapytałam niepewnie. Nie odpowiadał. – Widziałeś?! – Odwróciłam się do niego i zaczęłam szarpać za ramię. – Widziałeś?!
- Ciii… spokojnie. – Złapał mnie za ramiona. – Spokojnie. Widziałem. Trafiłaś.
Spojrzeliśmy w górę. Na tle jasnego księżyca wyraźnie odcinała się cienka, skrócona przez perspektywę linia. Moja strzała nie spadła na ziemię, nie zgubiła się za płotem, nie wszyła się pod resztki wypalonych słońcem traw. Tkwiła w księżycu.
- Za coś takiego powinnaś z automatu dostawać punkty za long-shot’a do końca życia. – Wyszeptał Isti, lekko się uśmiechając.
- Ty sobie żartujesz? – Wytrzeszczyłam na niego oczy. – Trafiłam w księżyc, rozumiesz?! Moja strzała jest w księżycu! Wbita! Grotem! W księżyc!
- Wiem, - István zaczął mnie uspokajać, niepewnie zerkając w stronę pola namiotowego i stajni, w obawie, że moje krzyki kogoś obudzą. – Widziałem. Wiem, że trafiłaś.
- To co teraz? – Zapytałam rozpaczliwie.
- Nic. Idziemy spać. Przecież nie pójdziemy tam teraz jej wyciągać. Nic się nie stało, nawet jej stąd dobrze nie widać. Ostatecznie on jest na tyle duży, że nie powinno mu to zaszkodzić.
Zebraliśmy w pośpiechu rzeczy i ruszyliśmy w stronę namiotów. Kiedy się rozdzielaliśmy, István jeszcze raz powiedział.
- Nic się nie stało.
Wtedy jeszcze mu wierzyłam.
 
Nazajutrz upał obudził mnie jeszcze wcześniej niż zwykle. Spojrzałam na zegarek – była 4:50, a w namiocie już było nie do wytrzymania. Przeleżałam w nim jeszcze godzinę, zlana potem, przekręcając się z boku na bok, ale o spaniu nie było mowy. Poszłam wziąć zimny prysznic. Moje włosy wyschły w ciągu pięciu minut. Na śniadaniu zewsząd słychać było narzekanie na upał i sugestie co do godziny rozpoczęcia, czy zakończenia zawodów. Jednak zawodników było ponad pięćdziesięciu. Rozgrywka i tak trwałaby cały dzień, a przesuwanie rozpoczęcia na godziny wczesno poranne i tak nie przyniosłoby nam zbyt wiele ulgi. Zasiadłam przy stole, nad talerzem z jajecznicą i smażonymi kiełbaskami i już miałam zabierać się za jedzenie, kiedy na krzesło naprzeciwko mnie opadł István. Był blady.
- Dzień dobry – powiedziałam niepewnie.
- Cześć. – Wydyszał.
- Coś się stało?
- Zjedz szybko i chodź ze mną.
- Jadę w pierwszej grupie. Nie mam za dużo czasu. – Ale on z kamienną twarzą wymownie wskazał oczyma na drzwi.
 
Staliśmy na torze, po którym kręcili się wolontariusze i organizatorzy, przygotowując wszystko do rozegrania konkurencji węgierskiej. Staliśmy i patrzyliśmy w górę. Księżyc znajdował się dokładnie w tym samym miejscu, w którym zostawiliśmy go dnia poprzedniego, tak samo wyraźny i ogromny. Z drugiej strony, na bezchmurnym niebie górowało słońce.
- Grzeją oboje – powiedział István, ocierając pot z czoła przedramieniem. – Dlatego jest tak gorąco. Nie mam bladego pojęcia, jak to działa, ale wygląda na to że nie może odlecieć. Przyszpiliłaś go, albo coś w tym stylu.
- Myślisz, że ktoś zauważy? – Zapytałam niepewnie.
- Nie, w ogóle. Jakby ziemia przestała się kręcić, to też nikt by nie ogarnął. – Odpowiedział ironicznie, ale potem spojrzał na moje zaciśnięte usta i wytrzeszczone oczy, do których zaczynały napływać łzy.
- Przepraszam. Też nie wiem co robić. – Powiedział już spokojnie. – Jedziesz w pierwszej grupie? – Pokiwałam głową. – To chodź, pomogę ci się przygotować. Wystartujemy, poobserwujemy sytuację i wtedy się zastanowimy co dalej.
Tömör był tego dnia dużo spokojniejszy na torze. Po przejazdach próbnych, na dobre się do niego przekonałam i rozluźniłam. W czasie startu umiałam się skupić na sobie i pojechać spokojnie i równo – na swoim normalnym poziomie. Dużo trudniej było mi skupić się na czymkolwiek, kiedy zsiadłam z konia i wróciłam na tor, żeby obserwować pozostałych zawodników. Jak można się było spodziewać, spektakularny widok księżyca, zawieszonego tuż nad horyzontem i widocznego w dzień nie mniej wyraźnie niż w nocy, był szeroko przez wszystkich omawiany. Ludzie wyciągali telefony, zachwyceni przedziwnym zjawiskiem, a mnie cienka czarna linia mojej strzały wydawała się coraz bardziej widoczna. Byłam pewna, że wszyscy niedługo dojrzą kończące ją biało-fioletowe lotki i zażądają wyjaśnień. Kwestią czasu wydawało się powiązanie niespotykanych upałów z zastygnięciem księżyca w jednym miejscu. Na domiar złego, sadystyczny los wpisał Istvána do grupy siódmej i musiałam czekać kilka godzin, aż ten ukończy konkurencje i będę mogła omówić z nim zaistniałą sytuację. Chociaż wiedziałam, że będzie mógł zrobić w tej kwestii tyle co i ja - czyli nic, to perspektywa dzielenia przemyśleń z  kimś niejako „współwinnym” działała na mniej kojąco.
Ostatnia grupa kończyła swoje przejazdy na torze Tower 90, a my zamiast podziwiać genialne francuskie dzieci, śrubujące rekordy świata, siedzieliśmy odwróceni plecami do toru i niczym Mały Książe i Lis, wpatrywaliśmy się w księżyc.
- A może tam pojechać? – Wyszeptałam niepewnie, po około dwudziestu minutach bezradnego milczenia. István powoli odwrócił do mnie głowę.
- Pojechać? – Zapytał dosadnie. – Pojechać na księżyc?
Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem, to jedyne, co przychodzi mi do głowy. Skoro byłam w stanie go trafić…  Spójrz – wskazałam na szczyt jednego ze wzgórz, otaczających Budapeszt. – Wygląda, jakby stamtąd było już bardzo blisko.
Rzeczywiście, we wskazanym przeze mnie miejscu biały rysunek księżyca lekko zachodził za czubek góry.
- Jeśli tak postanowisz, to z tobą pojadę. – Powiedział István.
- Powinnam przynajmniej spróbować, więc to już dawno postanowione. – Odpowiedziałam.
- Dobrze, ale w nocy. Jak nikt nie będzie widział…
 
Cierpliwie przeczekaliśmy zorganizowane przez Christopha zabawy integracyjne oraz szybki kurs tradycyjnych Węgierskich tańców ludowych. Na równi z Valentinem rekomendowaliśmy każdemu skosztowanie pálinki, by wszyscy jak najszybciej się upili i poszli spać. Nie było to łatwe. Upał w ciągu dnia był tak ogromny, że dopiero około 21:00, kiedy słońce zachodziło a temperatura spadała, ludziom wracały chęci do jakiejkolwiek aktywności. O 1:00, kiedy przynajmniej w pobliżu stajni, nikt się nie kręcił, zaczęliśmy siodłać konie. Tömör był jak zwykle rześki i energiczny, ale przy tym spokojny. Bez trudu oddzielił się od innych koni, jakby czując że ma do wykonania jakąś ważną misję. Bátor, ogier, którego zawsze na zawodach dosiadał István bez problemu kroczył obok niego, jak zwykle pewny i bojowo nastawiony. Znaleźliśmy niewielki ubytek w ogrodzeniu – kilka brakujących górnych desek, który sprawiał, że ogrodzenie można było przeskoczyć i wydostać się na zewnątrz. Jechaliśmy w dół zbocza, aż dotarliśmy do malutkiej, położonej niejako w dolince wioski. Na ulicach, za sprawą księżyca, było prawie tak widno jak w dzień. Przejechaliśmy na drugi jej koniec i znaleźliśmy dróżkę, która prowadziła w las, porastający przeciwległe wzgórze – to, na którym utknął księżyc. W lesie widoczność była już znacznie gorsza, dlatego musieliśmy zaufać, naszym wierzchowcom, które na pewno widziały w ciemności lepiej niż my, tym bardziej że dróżka stawała się coraz bardziej kamienista i stroma. Jednak „Bátor” oznacza w języku węgierskim „odważny”, a „Tömör” – „zwięzły i solidny”, więc chyba nie mogliśmy wybrać na tę wyprawę lepszych koni. W końcu las zaczął  się przerzedzać, a my wyjechaliśmy na szczyt, na którym było prawie zupełnie jasno. Księżyc nie stykał się z górą, jak to mogło wyglądać z dołu, jednak rzeczywiście wisiał tuż obok, ogromny i srebrny. Jechaliśmy szczytem w jego kierunku, aż zatrzymaliśmy się nad krawędzią urwiska. Księżyc był przed nami, tak blisko, że wydawało się, że można wyciągnąć rękę i chwycić go. Moja strzała widoczna była kilkanaście metrów dalej, wbita pionowo w jego powierzchnię.
- Może, jeżeli mnie podsadzisz… - zaczęłam niepewnie, po kilku minutach przypatrywania się krawędzi, szacowania odległości i dreptania w jedną i w drugą.
István pokręcił głową.
 – Myślę, że trzeba skoczyć.
To co powiedział, przeszło mi przez myśl chwilę wcześniej, jednak będąc zupełnie świadomą swoich marnych umiejętności w obszarze skoków, nie miałam odwagi zaproponować na głos tego rozwiązania.
- Ja spróbuję – powiedział śmiało István i wskoczył na konia.
- Nie ma mowy – zaprotestowałam – spadniecie.
- Przestań – Isti już wykręcał, żeby wziąć rozbieg. – Widzę twoją minę. Wiem, że boisz się skakać. Jeszcze na nieznanym koniu. A my z Bátorem znamy się od dawna - co i rusz skaczemy przez jakieś kłody w terenie. Naprawdę, skoczę, wyciągnę strzałę i wracamy do domu.
Jednak sprawa okazała się nie być taka prosta. Bátor, przed krawędzią urwiska zaczynał zwalniać i machać nerwowo głową w górę i w dół, dokładnie tak samo, jak kiedy czasem wścieka się na torze, podczas przejazdu. Przy samej krawędzi zapierał się wszystkimi czterema nogami i odmawiał przejścia choćby kroku do przodu. Tömör przyglądał się zaś całej sytuacji ze spokojem. Nie niecierpliwił się, nie kręcił, zupełnie tak, jakby tu, w towarzystwie wielkiej srebrzystej kuli było mu bardzo dobrze. Wtedy przypomniałam sobie, o tym, w jaki sposób Tömör i inne konie z jego stajni przybyły w czwartek na trening i o runach pokrywających ich powóz i przez głowę przeleciała mi szybka i nawet trudna do nazwania myśl. Było coś magicznego w tej ekipie z powozu i w jej koniach, coś jakby nie z tej ziemi.
- Tömör skoczy. – Powiedziałam zdecydowanie, do Istvána, który wkładał niemały wysiłek w opanowanie rozgniewanego Bátora, któremu ewidentnie zdrowy rozsądek słusznie odradzał wykonania tego skoku. István odwrócił się i spojrzał na mnie niepewnie.
- Już okej. Ja skoczę. – Powiedziałam najspokojniejszym tonem, na jaki potrafiłam się zdobyć, bo wiedziałam, że nie będzie przekonany co do tego pomysłu i będzie się o mnie martwił. – Naprawdę, to moja strzała, więc ja muszę to naprawić.
Cofnęłam się parę kroków i ruszyłam spokojnym galopem w stronę krawędzi. Tömör szedł pewnie, zupełnie nie sprawiając wrażenia, jakby miał zamiar wyłamać. W końcu odbił się z czterech nóg, niczym kozica i miękko wylądowaliśmy na księżycu. Spod jego kopyt wzbił się srebrzysty kurz. Wszystko tutaj wyglądało jak srebrna pustynia, na której piasek mieszał się z drobnym żwirem i kamieniami. Odwróciłam się, lecz odbijające się od podłoża światło sprawiało, że nie widziałam ani Istvána ani Bátora. Ruszyłam więc do przodu, wzbijając kolejne tumany świecącego, lekkiego pyłu. Zatrzymałam się przy mojej strzale, a przez rozemocjonowaną głowę przeszła mi absurdalna myśl, że nawet pasuje tu ona kolorystycznie. Zsiadłam z konia i próbowałam ją wyciągnąć. Nie było łatwo, bo wbiła się dość głęboko w suchą i twardą powierzchnię. W końcu, używając gumy, zapierając się nogami, zdołałam ją wydostać, wywracając się przy tym na plecy i cała pokrywając pyłem. Po strzale została tylko podłużna, okrągła dziurka. Spodziewając się, że teraz księżyc, już nieprzyszpilony, zacznie odlatywać na swoje normalne miejsce, szybko dosiadłam konia i podkłusowałam do miejsca, z którego można było oddać skok.
- Widziałeś?! – Krzyknęłam do Istvána kiedy wylądowałam z powrotem na ziemi.
- Widziałem! To znaczy, bardzo słabo, bo ten skurczybyk oślepia jak się bezpośrednio na niego patrzy. Ale super! Wyglądacie niesamowicie. – Zaśmiał się. Rzeczywiście, zarówno mnie jak i konia pokrywał srebrny, świecący kurz. – Mam nadzieję, że zgubicie to po drodze, bo inaczej trudno będzie nam wjechać do stajni niezauważonymi.
Triumfalnym gestem podniosłam do góry strzałę.
- Mówiłam ci, że mam ich mało i że nie mogę żadnej zgubić.
- Mówiłaś. To co, dzisiaj powtarzamy tą zabawę? Skoro skończyło się na takiej miłej wycieczce… - Zamilkł, natychmiast po tym jak zmierzyłam go lodowatym spojrzeniem.
- Teraz odleci, prawda? – Zapytałam, odwracając się i patrząc na  księżyc.
- Na pewno – odpowiedział István. – Chyba najlepiej dać mu teraz spokój.
Ruszyliśmy w drogę powrotną, zostawiając za sobą świecące ślady z opadającego z nas kurzu, opowiadając sobie jeszcze raz ze szczegółami to wszystko, co przydarzyło nam się tej nocy, śmiejąc się i żartując. Dokonaliśmy tego. Uwolniliśmy księżyc i uratowaliśmy Pómaz przed upałami. Przynajmniej tak nam się wtedy wydawało.
 
Kiedy wróciliśmy do stajni, niebo na horyzoncie już jaśniało. Powoli zaczynał się kolejny, ale co do czego byliśmy pewni – już nie tak upalny dzień. Odstawiliśmy konie na padoki i zmierzaliśmy ze sprzętem do urządzonej we wnętrzu kontenera siodlarni, z gębami zamkniętymi na kłódkę i rzucając niepewne spojrzenia w kierunku pola namiotowego.
- Romantyczna nocna przejażdżka? – Oboje stanęliśmy jak wryci na dźwięk tych słów, dobiegających zza naszych pleców. Odwróciliśmy się. O drewniane ogrodzenie, tuż obok kranów z wodą, gdzie czyściło się wędzidła, siedział oparty właściciel Tömöra. Wyglądał na wyspanego i zrelaksowanego jednak jego wzrok przeszywał mnie na wylot. István odezwał się pierwszy.
- Chciałem pokazać Natalii okolicę, korzystając z tego, że w nocy nie jest tak ciepło. To była krótka wycieczka, nic obciążającego dla koni…
- Krótka wycieczka? – Głos mężczyzny brzmiał coraz bardziej nieprzyjemnie. – Chyba ta okolica okazała się jednak trochę bardziej odległa niż twierdzicie – wskazał na strzałę, którą ściskałam w ręce pod czaprakiem i siodłem. Pozostający na grocie pył wciąż błyszczał. – Ja zawsze zauważę, jeżeli któryś z moich koni oddali się od stada. -  Zaczerpnęłam głęboko powietrza i spojrzałam w oczy właściciela księżycowego powozu. A on zwrócił się do mnie ze spokojem.
- Nie wiem, czy masz tak wielkie szczęście, czy dopadły cię jakieś przerażające szpony przeznaczenia, ale masz chyba świadomość, że nie na każdym koniu byłabyś w stanie tego dokonać?
Pokiwałam głową. Rzeczywiście, cztery obiecane kucyki, ich przyjazd na miejsce zawodów, runy na powozie, zachowanie właściciela, wreszcie ten wypadek ze strzelaniem, od dwóch dni działy się tu dziwne, nieco przerażające rzeczy. Poczułam nieodpartą chęć zakończenia rozmowy z tym uroczym, acz dziwnym jegomościem i powrotu do normalności. Dzisiaj czekał mnie kolejny dzień rywalizacji i na tym powinnam się skupić.
- To był tylko głupi zakład – powiedziałam spokojnie, ale stanowczo. – Nigdy nie spodziewałam się, że moja strzała tam doleci. Przykro mi, że było nam wczoraj przeze mnie tak gorąco i jestem bardzo wdzięczna, że Tömör, pański koń, pomógł mi w naprawieniu tego wszystkiego. Jechaliśmy naprawdę bardzo spokojnie. Myślę, że nie będzie dziś zmęczony. A teraz, uważam, że najwyższy czas, żebyśmy wszyscy poszli spać.  – Odwróciłam się i ruszyłam w stronę siodlarni.
- Kiedy obudzisz za kilka godzin, wyspana i wolna od wyrzutów sumienia, spójrz w niebo. – Zawołał za mną mężczyzna. Zatrzymałam się i obróciłam w jego kierunku. – A jeżeli wtedy będziesz bardziej chętna na rozmowę, wiesz gdzie mnie szukać.
 
 
Pierwsza tarcza – 5, druga tarcza – 5, trzecia tarcza – 5. Woooow!!!! – Krzyknął do mikrofonu Christoph Némethy – Mamy tutaj mistrza!
István wykonał gest teatralnego pokłonu, kiedy do niego podjechałam. – Trzy tygrysy, brawo.
- Dziękuję – uśmiechnęłam się. Byłam w połowie konkurencji Raid 233 i jechałam jak w transie. Tömör rozwijał dużo większe prędkości niż wczoraj, a ja zbierałam z tarczy tyle ile się dało.
- Ile strzał? – Zapytał Isti.
- Trzy, poproszę. I wody.
- Znowu dzisiaj gorąco – zagadnął, podając mi odkręconą butelkę. Rzeczywiście, upał wcale nie zelżał względem dnia poprzedniego, wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że praży jeszcze bardziej. Zignorowałam to, co powiedział. Połowa przejazdów za mną, szło mi niesamowicie, nie mogłam się teraz dać rozproszyć.
- Dziękuję bardzo – odebrałam od niego strzały i powędrowałam na początek toru.
- A teraz, terminator – entuzjastycznie zapowiadał mnie przez mikrofon Némethy, - zabójca tygrysów, Natalia z Polski!
To był zdecydowanie nasz dzień na tych zawodach. Wojtek pobił rekord polski na torze Raid 233 z wynikiem 105 pkt, a ja uplasowałam się tuż za nim z 97 punktami. Dwa polskie nazwiska znalazły się więc na szczycie tabeli tego dnia. Ciesząc się udanym startem, wykorzystując przywilej jechania w pierwszej grupie i z beztroską człowieka, któremu nic nie ciąży na sumieniu, ignorując diabelski upał, przesiedziałam na torze kilka godzin obserwując przejazdy innych zawodników. István sprawiał wrażenie dużo bardziej rozkojarzonego i po bardzo nierównych przejazdach, które zgodnie z jego prośbą nieudolnie próbowałam nagrywać, nabił 77 punktów.
- Natalia! – Zatrzymał mnie, kiedy zadowolona z siebie zmierzałam do stołówki, przepełniona wizją rozkosznych chwil napełniania żołądka węgierskimi specjałami w chłodnym pomieszczeniu. Zatrzymałam się i ucieszyłam, że będzie mi towarzyszył, jednak on nie wyglądał na zadowolonego.
- Co robimy? – Zapytał przyciszonym głosem. Westchnęłam i przewróciłam oczami. „Kiedy obudzisz się jutro, spójrz w niebo”- zabrzmiało mi w głowie. Oczywiście, rano nie poszłam za radą księżycowego mężczyzny i nie spojrzałam w niebo. Co więcej, przerażona wizją utraty błogiego spokoju, zadbałam o to, żeby cały dzień, gdziekolwiek się lokowałam, przyjmować pozycję tyłem do miejsca, gdzie jeszcze wczoraj wisiał przygwożdżony księżyc. Jednak temperatura powietrza, oraz mina Istvána mówiły wszystko – wbrew naszym nadziejom, księżyc nie odleciał. Wciąż wisiał nisko nad horyzontem, odbijając promienie słoneczne i kierując je na suchą, popękaną ziemię.
- Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy.  – Powiedziałam, nieudolnie starając się, aby mój głos brzmiał spokojnie.
- Tak, ale problem się nie rozwiązał.
- To co twoim zdaniem mam jeszcze zrobić?! – Podniosłam głos. István patrzył na mnie trochę zdziwiony, a trochę przestraszony. A potem zaczął bardzo powoli, jakby za żadne skarby nie chciał mnie zdenerwować.
- Może… może pogadamy z tym gościem..?
- Ten gościu jest dziwny. Poza tym, może to w ogóle nie była kwestia mojej strzały. Może po prostu, o tej porze roku w tym kraju, księżyc wisi tak nisko nad ziemią. Musi tak być, skoro wyjęcie strzały nie pomogło.  – Rozłożyłam ręce.
- Natalia, - głos István stwardniał – konie się smażą na padokach, ludzie są zmęczeni, z kranów ledwo cieknie. I nie wmówisz mi, że to nie jest związane z tym – wskazał palcem na ogromny księżyc, wiszący tuż nad horyzontem. – I nie wmówisz mi, że twoja gra nie miała z tym nic wspólnego…
- Moja gra? – Przerwałam mu, teraz już zdenerwowana. – Przypominam ci, że ty też tam byłeś i jakoś nie powstrzymywałeś mnie zbyt entuzjastycznie, ba, nawet sam też miałeś zamiar strzelać.
- Wiem…
- To był wypadek! I bardzo mi przykro, że się zdarzył, ale zrobiłam już wszystko co w mojej mocy, żeby to naprawić! Pojechałam na księżyc!
- Wiem, tylko…
- Jeżeli tak bardzo leży ci na sercu to, co się tu dzieje, to sam coś wymyśl. Ja nie zamierzam się już w to angażować. Chcę coś zjeść i pobyć sama, bo jestem cholernie głodna i cholernie zmęczona. – Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, odwróciłam się i ruszyłam w stronę stołówki.
Przez następną część dnia nie odezwał się do mnie ani razu. Podczas wieczornego obejścia trasy toru polskiego i podczas późniejszej imprezy, unikał mnie wzrokiem tak, jak ja przez cały dzień unikałam spojrzenia na księżyc. Nie sądziłam, że się obraził - to nie było w jego stylu. Raczej nie chciał być natrętny i sam czekał, aż się do niego odezwę. Ale był jedną z dwóch osób na tych zawodach, która wiedziała, co się wydarzyło i unikanie go dawało poczucie bezpieczeństwa. Jakbym nie rozmawiając o problemie, sprawiała że znikał. Jednak brak możliwości przedyskutowania z nim trasy toru polskiego, czy podzielenia się obawami, co do tego czy Tömör spisze się tak jak powinien, stawały się prawdziwą męczarnią, która w niedzielę rano osiągnęła apogeum. Powoli akceptując już fakt, że tym razem sama będę musiała wyszykować sobie konia, zabrać strzały i sama sięgać po butelkę z wodą, zaczęłam szykować się do startu. Choć tory polskie od dłuższego czasu nie sprawiały mi już większych problemów, to wciąż jeszcze czułam się na nich niepewnie i zawsze towarzyszył im większy stres, niż w przypadku torów prostych, na których szansa wystąpienia czegoś niespodziewanego była zdecydowanie mniejsza. Weszłam do łazienki i zastałam tam Anne Minkkinen, zawodniczkę z Finlandii, stojącą przy lustrze i malującą oczy czarną kredką.
- Makijaż najważniejszy – rzuciłam z uśmiechem.
- Właściwie, to robię to dla ochrony oczu, żeby nie jechać tak – teatralnie zaprezentowała zmrużenie powiek. – Słońce jest tu bardzo silne i odbija się od jasnego piasku, a te czarne kreski pod oczami rzeczywiście pomagają. – Obróciła się do lustra i kontynuowała wykonywanie makijażu. Anna była jedną z najcieplejszych osób w tym środowisku. Zawsze uśmiechnięta, zawsze dla wszystkich uprzejma, śliczna, a przy tym zabójczo dobra technicznie. Cokolwiek robiła, robiła to z wdziękiem – od jedzenia, po strzelanie z łuku. Kiedy jechała na koniu, miało się wrażenie, że unosi się w powietrzu.
- Podłapałam to od jednej dziewczyny z Turcji, – kontynuowała – też  myślałam, że się maluje na start, a ona powiedziała mi, że te czarne kreski dużo dają, szczególnie jak jest takie słońce jak tutaj. No właśnie… też zauważyłam że woda przestaje lecieć, bardzo spadło ciśnienie. – Rzuciła w moim kierunku. Stałam przy umywalce i próbowałam napełnić wodą plastikową butelkę. Butelkę, którą przez dwa ostatnie dni István podawał mi między przejazdami. Jednak wąski strumień, leniwie sączący się z kranu sprawiał, że czynność ta zabierała strasznie dużo czasu. Stałam przez chwilę i gapiłam się na kran, a potem jakbym otrząsnęła się ze snu.
- Powodzenia – uśmiechnęłam się do Anny – cieszę się, że jedziemy w jednej grupie, to zawsze przyjemność na ciebie patrzeć.
- Nawzajem – odpowiedziała z rozbrajającym uśmiechem. – Motywujesz mnie, bo patrzę na każdy twój przejazd i myślę, że muszę ci dorównać.
 
Właściciela księżycowych koni znalazłam przy powozie, gdzie razem ze swoimi asystentami porządkował siodła i skóry.
- No dobrze, co  muszę zrobić? – Zapytałam z rezygnacją.
Mężczyzna odwrócił się do mnie, skrzyżował ręce na piersi i oparł się o powóz. Milczał, jakby zaskoczony moim pytaniem, więc kontynuowałam – To nie działa. Księżyc nadal tu jest, nie chce odlecieć, praży razem ze Słońcem przez cały dzień, a my usychamy. To moja wina. Co mam zrobić, żeby to naprawić?
Jeszcze przez chwilę milczał, aż w końcu spokojnym głosem odparł – księżyc jest ranny.
- Tak, wiem, postrzeliłam go. Ale myślałam, że jak zabiorę strzałę to już będzie dobrze…
- Księżyc żyje daleko, daleko od ziemi, w samotności. Nie przywykł do tego by coś z niego zabierano, lub pozostawiano na nim ślad, a ty zabrałaś z niego całą masę pyłu i zostawiłaś zranienie po strzale.  - Zamilkł, a ja zrobiłam ruch głową nakłaniający go do kontunuowania. – Myślę, że powinnaś zalepić dziurę po strzale, wtedy poczuje się lepiej i odleci. – Powiedział i jak gdyby nigdy nic odwrócił się i podjął ponownie wykonywane wcześniej czynności.
- I tyle? – Zapytałam – To jest twoja wskazówka? Niby jak mam to zrobić? Czym? Zasypać ją piaskiem?
- Kto prowadzi w twojej kategorii? – Zapytał zupełnie poza tematem.
- A ja wiem. Chyba Anna Minkkinen. – Odpowiedziałam zdezorientowana.
- Pojedź dzisiaj najlepiej, jak potrafisz – odparł mężczyzna, nie przenosząc na mnie wzroku – dostałaś od losu konia, który zabrał cię na księżyc, przyjaciela, który towarzyszył ci w podróży, dziś też dostaniesz wszystko, czego będziesz potrzebowała.
Zerknęłam na zegarek – 8:45 – najwyższy czas, żeby szykować się do startu. Niewiele rozumiejąc z tego co mówił właściciel Tömöra, udałam się pod siodlarnie. Kiedy przyprowadziłam konia z padoku, ze zdumieniem zobaczyłam, że siodło, ogłowie, szczotki, a także mój łuk i strzały leżały naszykowane przy stanowisku, gdzie przez dwa dni czyściłam mojego konia. Obok stał István.
- Pomóc Ci? – Zapytał.
Uśmiechnęłam się i pokiwałam głową. On też się uśmiechnął.
- Serio myślałaś, że zrezygnuję z zaszczytu podawania ci wody przed startem?
 
Tömör pobiegł idealnie. Kiedy po pierwszym celu zobaczyłam, że wcale nie ma zamiaru przyspieszać i że tor pokonuje szybko ale równym, bezpiecznym tempem, strach  zniknął i mogłam skupić się na strzelaniu. Przejazd skończyłam z pojedynczymi zerami i wieloma dobrymi trafieniami. Nie gorzej spisała się, jadąca w mojej grupie Anna Minkkinen, a startujący kilka godzin później István dał prawdziwy popis. Jego przejazd na Bátorze był wręcz elektryzujący. Kiedy po wszystkim usiedliśmy do obiadu, opowiedziałam mu, jak przebiegła moja poranna rozmowa z właścicielem Tömöra. Kiedy skończyłam, Isti sprawiał wrażenie zawiedzionego.
- Rzeczywiście, mało konkretnie. Może niepotrzebnie w ogóle z nim rozmawiałaś. Może rzeczywiście zrobiliśmy już wszystko co się dało.
 - Może – odparłam zamyślona.
 
Ceremonia zamknięcia trwała chyba trzy godziny. Po prezentacji imponującego przedstawiciela jednej z odmian węgierskich orłów, oraz po wyczerpującej pogadance o ich hodowli, szkoleniu i rozmnażaniu, cierpliwie tłumaczonej przez niezawodną Tímeę, każda reprezentacja, musiała jeszcze po kolej dziękować organizatorom i opowiadać o swoich wrażeniach z zawodów. Nagrody wręczane były we wszystkich możliwych kategoriach i konkurencjach. Jako podobno najpiękniejszy element polskiej reprezentacji, na którą składali się jeszcze Wojtek i Piotrek, zostałam wytypowana do roli chorążego, sterczącego na środku z flagą polski, pośród innych ładnych dziewczyn, wytypowanych na chorążych. Przemowy i wyczytywane po kolei nazwiska słyszałam jakby przez mgłę, ponieważ wzrok i uwagę skupiałam na wiszącym wprost na linii mojego wzroku księżycu. Kiedy usłyszałam, że przyszedł czas na moją kategorię, wróciłam myślami na ziemię. Lepszego podium nie mogłam sobie wyobrazić. Na trzecim miejscu uplasował się, niezwykle zaskoczony tym faktem, István Tóth, druga byłam ja, a wygrała oczywiście – Anna Minkkinen. Nie wiem, czy ze wszystkich zgromadzonych na tych zawodach ludzi, mogłabym wybrać inną dwójkę, z którą bardziej bym sympatyzowała. Cieszyłam się i ze względu na siebie i na Istvána i na Anne, chociaż stojąc na podium myśli mimowolnie uciekały w kierunku tego łuku, który dostawało się za pierwsze miejsce. Kilka lepszych strzałów, szybszych przejazdów, kilka punktów i mógłby być mój. Zamiast tego miałam tylko medal. Srebrny medal, który zamknięty w mojej dłoni wyglądał zupełnie jak…
Kiedy ceremonia się zakończyła, dopadłam Istvána i wyciągnęłam za ramię z wianuszka gratulujących mu kolegów.
- Medal! – Pomachałam mu przed twarzą. – Medal!
- Co medal? – Zapytał zaskoczony.
- Powiedział, że dostanę wszystko czego potrzebuję. Zapytał, która jestem. Wiedział, że Minkkinenowa wygra… - István spojrzał na mnie niepewnie. – Medal jest SREBRNY – artykułowałam – SREBRNY – jak księżyc!
- I co? Masz zamiar go złożyć w ofierze, czy coś?
- Nie wiem. – Przewróciłam oczami. – Księżyc nie lubi jak się z niego coś zabiera i jest ranny, trzeba dać mu coś w zamian. I powiedział jeszcze, że dostanę wszystko czego potrzebuję. Trzeba coś zrobić z medalem – podsumowałam stanowczo.
- No, dziury nim nie załatasz – odpowiedział Isti.
- Nie, ale jakby go stopić…
 
Na szczęście wieczorem, po zakończeniu zawodów zdecydowana większość uczestników była zajęta piciem i tańczeniem węgierskich tańców grupowych, więc mieliśmy całą kuchnię dla siebie. Mogliśmy zagospodarować ją smrodem przypalonych garnków, słowami wyrażającymi desperację i kilkoma przekleństwami w różnych językach. Topienie medalu okazało się bowiem niezwykle trudnym zadaniem. Co jakiś czas pojawiał się tylko Valentin, aby wyciągnąć z lodówki kolejną porcję trunków. Na szczęście stan jego świadomości pozwalał jednie śmiać się z tego co robimy, bez dopytywania po co i dlaczego. Raz nawet, zaglądając mi przez ramię, ze śmiechem dolał do garnka pálinki, co okazało się niezwykle trafionym pomysłem, bo znacznie przyspieszyło rozpuszczanie się medalu.
- A jeżeli skażony alkoholem się nie przyjmie? – Zapytałam pełna obaw.
- Alkohol wyparuje – ważne, że się topi.
Gęsty, srebrny, gorący płyn przelaliśmy do drewnianego garnuszka i owinęliśmy skórami, tak żeby nie poparzył konia, kiedy będzie przytroczony do siodła. Osiodłaliśmy Bátora i Tömöra i ruszyliśmy dokładnie tą samą drogą – przez wyłom w drewnianym płocie, a potem lasem w górę. Na szczycie znowu było jasno i zdecydowanie bardziej gorąco niż dwa dni wcześniej. Nagrzane w ciągu dnia skały nie zdążyły jeszcze ostygnąć, a nawet w lesie po zmroku nie wyczuwało się już tyle wilgoci. Wykonaliśmy z Tömörem skok i chwilę później kręciliśmy się po księżycu, szukając miejsce, z którego wcześniej wyciągnęliśmy strzałę. Otwór był już w dużej części zasypany piaskiem, więc ciężko było go znaleźć. Kiedy w końcu się to udało, ostrożnie odwiązałam od siodła gorące zawiniątko i wlałam srebrną, gęstą ciecz do szczeliny. Starając się strzepywać z siebie świecący pył, tak, aby zabrać go ze sobą jak najmniej, dojechaliśmy do krawędzi księżyca. Na dole czekali na nas István i Bátor i niewiele mówiąc, ruszyliśmy leśną ścieżką w dół zbocza.
Noc nie różniła się niczym od ostatnich nocy – była ciepła i spokojna. Powietrze stało w miejscu, niezmącone nawet najlżejszym podmuchem wiatru, a wkoło nas zalegała cisza, przerywana tylko odgłosem końskich kopyt, zostawiających ślady na leśnej ścieżce. Tömör i Bátor kroczyły przed siebie - pewne i spokojne, zupełnie niewzruszone dramatycznymi wydarzeniami ostatnich dni, w których za naszą sprawą, miały okazję uczestniczyć. Przez całą drogę nie zamieniliśmy z Istvánem ani słowa. W milczeniu przejechaliśmy przez wyłom w płocie i odstawiliśmy konie na padoki. Próbowałam pożegnać się z Tömörem przykładając głowę do jego chrap, lecz ten zupełnie ignorując dramatyczny fakt, że mogło być to nasze ostatnie spotkanie, odwrócił się i zaczął jeść siano. Kiedy nieśliśmy sprzęt do siodlarni, po moich policzkach bezgłośnie spływały ogromne, słone łzy.
- Co jest? – Zapytał István, kiedy odwiesiliśmy siodła.
Tylko wzruszyłam ramionami. Podszedł do mnie i mnie przytulił. Jego dredy niemiłosiernie drapały mnie po policzkach ale i tak było to najlepsze, co mógł w tym momencie zrobić.
 - Nawet nie zdążyłam mu się przyjrzeć. – Powiedziałam w końcu. Rzeczywiście, od dekoracji wszystko potoczyło się bardzo szybko, bez chwili zastanowienia, bez większej refleksji nad tym, czego dokonałam. Nad tym, że rzeczywiście pojechałam dobre zawody.
- Mogę ci dać swój. Jest taki sam – zaproponował.
- Twój jest brązowy – odburknęłam z pogardą. Wymieniliśmy uśmiechy.
- Chciałabym już po prostu startować – powiedziałam – a nie, marnować kolejne zawody na  naprawianie tego, co popsułam i pokutowanie za błędy. – Zaskoczyło mnie, z jaką łatwością dotarłam do sedna i jak mało trudu kosztowało mnie wypowiedzenie tego na głos.
- Miałaś księżyc na głowie – powiedział István, ostrożnie dobierając słowa – i zobacz, jak dobrze pojechałaś. Chyba trudno sobie wyobrazić, że mogłabyś mieć na głowie więcej.
- Pomyśl, jak dobrze bym pojechała, gdybym nic nie miała na głowie.
- Tego nie możesz wiedzieć. A na pewno nie powinnaś się nad tym zastanawiać.
Pożegnaliśmy się  i ruszyliśmy do swoich namiotów. I jego i mnie czekała następnego dnia długa podróż do domu. 

Rano, tradycyjnie już, obudziło mnie bezlitosne gorąco. Spojrzałam na zegarek – była 6:30. Nie mogłam uwierzyć, że dospałam do tak późna. Otworzyłam namiot. Na bezchmurnym niebie górowało słońce. Po księżycu nie było śladu. Odetchnęłam z ulgą. Spojrzałam w stronę stajni – księżycowy powóz, a także jego końska załoga zniknęli. Na polu ubyło namiotów. Po kilkunastu dniach oblężenia Pomáz wracał do codzienności. Wszystko wyglądało tak zwyczajnie i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że niezwykłe wydarzenia ostatnich dni były tylko długim i zupełnie odrealnionym snem. Poprzedniego wieczora Wojtek trzy razy przypominał mi, że chce wyjechać najpóźniej o 8:00, bo po drodze będziemy jeszcze odwiedzać hodowlę koni arabskich w Babolnej, więc stwierdziłam, że nie ma już sensu ponownie próbować zasnąć. Wzięłam zimny prysznic i pozbyłam się resztek kurzu i potu, uporczywie osadzających się na mojej skórze przez ostatnie kilka dni. Kiedy wychodziłam z drewnianej budki, wewnątrz której mieścił się węzeł sanitarny, osuszając głowę ręcznikiem, mimowolnie skierowałam wzrok w stronę parkingu. István pakował bagaże do samochodu Tímei, która miała odwieść go na pociąg. Nasze spojrzenia się spotkały. Nie dał mi żadnego znaku, nic nie powiedział, nawet się nie uśmiechnął, tak jakby obawiał się, że teraz, kiedy wszystko się naprawiło, najmniejsza nieostrożność mogłaby wydać nasz sekret. Ale jego spojrzenie wystarczyło. Jeżeli to wszystko, co działo się przez ostatnie trzy dni było tylko długim i zupełnie odrealnionym snem, to on śnił go razem ze mną. Patrzyłam jak znika wewnątrz samochodu i odjeżdża, zabierając ze sobą nowy i solidniejszy od jakiegokolwiek innego, filar naszej przyjaźni  -wspólną tajemnicę. A potem odetchnęłam głęboko i zabrałam się za pakowanie rzeczy.


Kiedy po kilku długich  godzinach podróży, wjechaliśmy na teren stajni Grom, moja mama już tam była. Przełożyłyśmy moje bagaże do Voldzia, pożegnałyśmy się z Wojtkiem i Gabi i ruszyłyśmy w ostatni etap podróży powrotnej.
- No! Co tam za nagrody były u Nemetnego? – Pytała mama podekscytowana.
- No wiesz, za pierwsze miejsce był łuk. Za drugie – dyplom. – Odpowiedziałam znudzonym głosem.
- Tak? Nawet medalu nie było?
- Nawet medalu.
- Ale nyndza.
- No, trochę nyndza – westchnęłam, a potem oparłam głowę o pas bezpieczeństwa, zamknęłam oczy i pierwszy raz od trzech dni zasnęłam spokojnie.
 








Komentarze

Popularne posty