Czas na pomiar! - czyli rewolucja w życiu samotnych łuczników
Zawody „Nowa
Nadzieja”, mimo iż niewielkie i rozgrywane w cieniach zmierzchającego sezonu, w
październiku, w Stajni nad Wisłą, okazały się okazją do przetestowania nowych
rozwiązań technologicznych i wlały nadzieję w serca zawodników, trenerów i
sędziów, którym niedziałające fotokomórki śnią się po nocach, a rachunek za ich
zakup zuchwale hula po pustym portfelu. Otrzyjcie łzy! Niewykluczone, że już
wkrótce wasze treningi i organizowane przez was zawody zyskają nową jakość, a
to za sprawą Michała Choczaja, który postanowił prześwietlić rynek urządzeń do
pomiaru czasu, wyłuskał rozwiązanie opłacalne i proste, zastosował je na
zawodach, dał mi do przetestowania na treningach, i wreszcie, popełnił ze mną
ten artykuł.
Zawodne fotokomórki
Według obecnie obowiązujących przepisów na zawodach rankingowych PSŁK czas przejazdu powinien być mierzony elektronicznie. Typowym rozwiązaniem jest system z fotokomórkami na początku i końcu toru, nadajnikami radiowymi oraz odbiornikiem i centralnym urządzeniem pomiarowym. Bramka startowa, czy końcowa emituje w poprzek toru wiązkę podczerwieni, która odbija się od lusterka po przeciwnej stronie i wraca do fotokomórki. Każde przecięcie wiązki powoduje wysłanie informacji drogą radiowa do centralki.
Ogólne założenie
jest dość proste, natomiast jego techniczne wykonanie tak, żeby całość działała
sprawnie i bez błędów, już trudniejsze i kosztowne. Ceny systemów
dostępnych "z półki" zaczynają się od 7-8 tys., a do złożenia urządzenia
samodzielnie, mniejszym kosztem, potrzeba wiedzy, umiejętności i wciąż jeszcze znaczącej
sumy pieniędzy.
Takie systemy,
jeśli tylko poprawnie działają, są bardzo wygodne na dużych zawodach, zbierając
i prezentując dane wprost przed nosem sędziego. Mają jednak kilka słabych
stron. Pomijając wspomniany koszt i kwestie dostępności, urządzenia z
łącznością radiową mają dużo antenek, kabli i gniazdek. Wymagają starannego
rozstawiania, precyzyjnego ustawienia statywów, wciśnięcia wtyczek gdzie
trzeba, a czasami poruszania różnymi kabelkami (i wymamrotania kilku obelżywych
słów), zanim zaczną działać. System "lubi też" czasami przestać
działać bez konkretnego powodu, albo zrywać łączność przy większej odległości i
przeszkodach między nadajnikami i odbiornikiem. W praktyce wymaga rozgarniętej
"obsługi naziemnej" i to najlepiej 2-3 osobowej, bo w razie kryzysu
jedna osoba szybko wykończy się biegając od jednej bramki do drugiej.
Jak widać,
niekoniecznie jest to wygodne rozwiązanie na małe zawody czy treningi w małej
grupie, a już szczególnie, gdy chcemy potrenować samodzielnie.
Nowa nadzieja
Podczas październikowych zawodów w Stajni nad Wisłą po
raz pierwszy do pomiaru czasu posłużył system, który normalnie wykorzystuje się
w sportach motorowych - na motocyklach, samochodach, gokartach i w tym
środowisku określą się go laptimerem, czyli stoperem/licznikiem okrążeń.
Zasadniczo bowiem jest przeznaczony do użycia na torach zamkniętych w pętlę,
gdzie w dowolnym miejscu na trasie ustawia się znacznik, a urządzenie
rejestruje każde przejechanie obok niego, zapisując czasy kolejnych okrążeń i
całego przejazdu.
Podstawową różnicą w porównaniu z systemami, z jakimi
konni łucznicy spotykali się do tej pory na zawodach jest odwrotna filozofia
działania To oznacza, że urządzenie rejestrujące nie jest centralne, w
posiadaniu sędziego/trenera, tylko umieszczone na "pojeździe", a więc
w naszym przypadku na koniu. Baza, którą
ustawiamy na starcie i mecie, to tak naprawdę rodzaj wyspecjalizowanej latarki,
która wysyła w poprzek toru "ścianę" podczerwonego światła dość
szeroką w pionie ale bardzo wąską w poziomie. Zaś rejestrator to właściwie zwykły stoper, tyle że zamiast
reagować na naciśnięcie przycisku palcem, włącza go czujnik reagujący na błysk
pojawiający się, gdy przegalopowujemy przez ścianę podczerwieni emitowaną z
bazy. Rejestrator zapisuje każde minięcie bazy, a więc zarówno faktyczny
przejazd jak i czas powrotu od mety do startu, ale ponieważ zapamiętuje do 64
pomiarów, to pamięci spokojnie wystarcza na całą konkurencję. Potem
przeglądając zapisy łatwo odróżnić pojawiające się na zmianę krótsze czasy
przejazdów galopem i dużo dłuższe powroty stępem czy kłusem.
Jedyne, na co
trzeba zwrócić uwagę to czujnik umocowany na koniu. Należy zamocować go tak aby
"patrzył" w bok, w stronę gdzie ustawiona jest baza i nic go nie
zasłaniało. Wymaga to indywidualnego podejścia do każdego zawodnika i jego
sprzętu, w zależności od tego jakiego kołczana czy siodła używa.
Za i przeciw
Zestaw, dzięki któremu bez problemu obsłuży się małe
zawody i codzienne treningi kosztuje 600-700 zł, czyli ponad dziesięciokrotnie
mniej niż "poważny" system. To koszt jednego łuku - dużo bardziej
realna opcja dla małego klubu, czy nawet indywidualnej osoby. Chęć zastosowania systemu na dużych zawodach, oczywiście oznaczałaby, że skoro dla
każdego startującego konia potrzebujemy rejestratora, to rzecz przestaje się
opłacać, bo trzeba by wyposażyć w nie co najmniej dwie grupy, aktualnie
startującą i przygotowującą się.
Dokładność
pomiaru jest zupełnie porównywalna z droższymi systemami, a obsługa dużo mniej
uciążliwa. Nie ma potrzeby zgrywania fotokomórki z odbłyśnikiem po drugiej
stronie toru, nie ma problemów z łącznością radiową niezależnie od długości
toru czy obluzowanymi kablami. Ponieważ wiązka podczerwieni nie musi się
odbijać i wracać, to szerokość toru może być większa. Baza ma spokojnie zasięg 10-15
metrów, podczas gdy podstawowe modele fotokomórek działają rozstawione na 3-5
metrów (mniej więcej na szerokość przeszkody skokowej).
Obawy może
budzić fakt, że lamptimery, przynajmniej te najprostsze, nie są porządnie
uszczelnione; można by je na pewno częściowo zabezpieczyć, ale większy deszcz
może im zaszkodzić. System z fotokomórkami z tym akurat nigdy nie miał
problemów, mimo zwykłych, niewodoszczelnych gniazdek.
Warto jeszcze
dodać, że jest to system, w którym nie ma znaczenia, jaką bazę mijamy najpierw,
każda jest traktowana jako identyczne "wydarzenie". Dzięki temu, czy
to na treningach czy zawodach, nie mamy żadnych problemów z łucznikami
leworęcznymi. Większość systemów radiowych ma nadajniki na stałe przypisane do
startu/mety i przy przejazdach w drugą stronę trzeba je fizycznie przenosić.
Dlaczego warto znać swój czas
Wbrew pozorom
mierzenie czasu przejazdu podczas treningów nie jest powszechną praktyką wśród
łuczników konnych. Jeżeli spojrzeć na sprawę racjonalnie, to można uznać takie
postępowanie za nierozsądne. Czas bowiem, obok trawień w tarczę, jest jednym z
dwóch źródeł pozyskiwania punktów na zawodach. Warto jest więc go znać, żeby
podczas rywalizacji nie zaskoczył nas fakt, że koń idzie szybciej lub wolniej
niż nam się wydawało. Wielu łuczników trwa w przekonaniu, że na
treningach powinno strzelać się w wolniejszym tempie ale dokładniej, a dopiero
w drugiej kolejności trenować szybkość. Tymczasem kontrola czasów na treningach
wydaje się być kwestią kluczową. Nierzadko konie na wyjeździe, na nieznanym
terenie znacznie przyspieszają, podczas gdy „u siebie” są bardziej
zrelaksowane, a co za tym idzie, chodzą wolniej. Istotne jest więc aby
kontrolować konia na treningach i skłaniać go do poruszania się w tempie
zbliżonym do prędkości uzyskiwanej na zawodach. W ten sposób minimalizujemy
ryzyko nieprzyjemnej niespodzianki podczas startu.
Jeszcze do
niedawna, przeprowadzenie treningu z pomiarem czasu oznaczało dla mnie
zaangażowanie rodziców, siostry, chłopaka czy dalszych krewnych. Na co dzień
trenuję sama, więc pojawienie się na torze dwóch osób ze stoperami jawiło mi
się jako olbrzymie przedsięwzięcie. W moim przypadku laptimer okazał się
strzałem w dziesiątkę. Urządzenia emitujące podczerwień mocuję do słupków na
początku i końcu toru, przy pomocy taśmy izolacyjnej. Przy niskim koniu nie
wymaga to nawet zsiadania. Czujnik, przy pomocy tej samej taśmy przyklejam do
siodła.
Michał
zaopatrzył mnie w dwa typy urządzeń. W jednym ekran i czujnik znajdują się w
jednym pudełku. Najwygodniej jest przykleić je z tyłu siodła, tam gdzie nic go
nie zasłania. Jednak w tym przypadku wciąż potrzebna jest osoba, która zczyta z
wyświetlacza czas i poda go łucznikowi, lub ten będzie mógł przejrzeć wszystkie
zarejestrowane wartości dopiero po treningu. Dużo lepiej jest więc (jeżeli tylko typ siodła na to pozwala),
przykleić czujnik do poduszki kolanowej – wtedy po zakończonym przejeździe
wystarczy nieco pochylić się do przodu aby ujrzeć ekran. Warto przypomnieć, że
przecięcie wiąski podczerwieni kończy jeden pomiar i natychmiast zaczyna drugi.
Na sprawdzenie czasu mamy więc 10 sekund. Po ich upływie na ekranie wyświetla
się już na bieżąco czas kolejnego pomiaru. Dużo lepszym rozwiązaniem jest więc
zastosowanie drugiego typu czujnika, w którym wyświetlacz znajduje się w
obudowie, a samo urządzenie przerywające wiązkę podczerwieni jest z nim
połączone około 1-metrowym kablem. Pozwala to umocować czujnik na łęku tylnim –
w miejscu bezpiecznym i stabilnym, przełożyć kabel pod tybinką i wyświetlacz
umocować z przodu (na przykład zawiązać na rzepie od czapraka), gdzie będzie on
cały czas w zasięgu wzroku łucznika.
Jeżeli chodzi o
treningi, to trudno wyobrazić sobie praktyczniejsze urządzenie. Wszystkie
elementy systemu mieszczą się w kieszeni kurtki, a na ich zamocowanie w
odpowiednich miejscach potrzeba około 3 minut. Samotni łucznicy mogą więc bez
zastanowienia zaopatrywać się w lamptimery i rozkoszować samowystaczalnością.
Na dużych zawodach, póki co, wciąż najlepszym rozwiązaniem wydają się
fotokomórki, lecz niewykluczone, że wkrótce, po dokładniejszej analizie i
wprowadzeniu kilku udoskonaleń pomiar czasu będzie można obsługiwać w wygodniejszy i tańszy
sposób.
Komentarze
Prześlij komentarz