Dla sławy i pieniędzy
„Ty to się nie umiesz bawić” – w
ciągu ostatniego miesiąca usłyszałam ten tekst przynajmniej dwa razy. O dziwo,
pada on zawsze akurat wtedy, kiedy coś zrobię naprawdę dobrze - oddam dobry
strzał, zdobędę dużo punktów, znajdę się na podium zawodów. Niestety w głowach
wielu łuczników, których znam istnieje podział – albo dobrze się bawię na
zawodach, albo wygrywam. A ja muszę powiedzieć, że chociaż naprawdę zazwyczaj dobrze
bawię się na zawodach, to wygrywając, bawię się jeszcze lepiej. Słyszane często
„ja strzelam dla przyjemności, a nie dla wyników”, chociaż brzmi pięknie,
wydaje się być bardziej wymówką i usprawiedliwieniem niż idealistyczną wizją.
Biorąc bowiem udział w zawodach z założenia podejmujesz rywalizację, nawet
jeżeli nie bijesz się o czołowe lokaty, a mała liczba punktów nie budzi w tobie
frustracji. Trenuję, bo sprawia mi to przyjemność, jeżeli trenuję, to staję się
lepsza, stawanie się coraz lepszym daje satysfakcję, wobec czego trenuję dalej,
by dalej stawać się lepszą i czerpać z tego jeszcze więcej przyjemności – dla
mnie w całym procesie nie ma nic skomplikowanego. Kiedy więc spotykam się z
wypowiedziami typu „ty to się nie umiesz bawić”, czy „ja to strzelam dla
przyjemności”, lubię w odpowiedzi przyznawać bez mrugnięcia okiem „Dla
przyjemności? A ja to robię dla sławy i pieniędzy.”
To wygłaszane nieco przekornie
stwierdzenie, okazuje się zadziwiająco trafne, jeżeli przyjrzeć się motywacjom moich
działań. Jestem łucznikiem konnym. Żyję, żeby naparzać z łuku, jadąc galopem na
koniu i nie wyobrażam sobie, że mogłabym przestać to robić. Sposobem na
zagwarantowanie sobie dożywotniego wykonywania wymienionych w poprzednim zdaniu
czynności, w moim przypadku stało się związanie się z łucznictwem konnym
zawodowo. Logika jest tu bezlitosna – jeżeli będę zarabiała na życie
prowadzeniem treningów łucznictwa konnego, będę musiała mieć konie, sprzęt i
warunki do uprawiania tego sportu, co za tym idzie – sama będę miała warunki,
żeby go uprawiać. I tu niestety pojawia się zapotrzebowanie na sławę. Reklama
jest dźwignią handlu i jeżeli w dzisiejszych czasach chcesz na czymś zarabiać
musisz istnieć w przerażającej, jaskrawej i głośnej otchłani social mediów.
O plebiscycie sportowym Dziennika
Łódzkiego dowiedziałam się kilka lat temu, kiedy startował w nim mój kuzyn,
wtedy kilkunastoletni gracz piłki ręcznej. Cała rodzina ochoczo wysyłała sms-y,
a ja zapisałam informację o takim właśnie plebiscycie w mojej pamięci i
wyciągnęłam ją z niej w tym roku, stwierdzając, że jest to świetny sposób na
zaczerpnięcie nieco „sławy” do swojego sportowo-biznesowego życia. O
pieniądzach jeszcze wtedy w ogóle nie myślałam. Bez problemu przebrnęłam przez
eliminacje powiatowe, jednak w etapie wojewódzkim pierwsze miejsce wydawało się
być poza zasięgiem. Aż do ostatniego dnia głosowania…
Niby wiedziałam, że Grzesiowi
Reclikowi udało się zgromadzić pewien zapas głosów, sama miałam w odwodzie 100
kredytów, czekających na odpalenie o umówionej godzinie 20:45. Jednak, to co
zdarzyło się 30-tego grudnia 2021r, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Około 17:00 zaczęło się szaleństwo. Kolejne powiadomienia z facebook’a co
chwila brutalnie wdzierały się w ciszę mojego pokoju, w którym bezskutecznie
próbowałam się skupić na jakiejś pożytecznej czynności. Co chwila ktoś nowy
udostępniał post, ktoś inny nawoływał do głosowania. Kiedy zobaczyłam, że
liczbą punktów zrównałam się z wydającą się niedostępną dla nikogo koszykarką z
Widzewa, zdecydowałam, że w ogóle nie zamierzam już na to patrzeć. „O 20:45
wchodzę, wysyłam te głosy, które mam, a potem wyłączam wi-fi, wyrzucam
komputer, spuszczam w kiblu telefon i uciekam do Kolumbii” – układałam w głowie
plan. Zaangażowanie i entuzjazm łuczników z całej Polski były przeurocze,
jednak nie mogłam sobie wyobrazić, jak spojrzę im w oczy w przypadku, kiedy
wygrać się nie uda.
„Za każdym razem, jak będzie Cię brał lekki dół, to
przypomnij sobie ile ludzi dzisiaj o Ciebie walczyło” – napisał o 20:22 Włodek
Woźnica. Miałam wrażenie, że w ogólnopolską akcję nawoływania do głosowania
włączyły się nawet osoby, które znałam tylko z widzenia, albo nie znałam w
ogóle. Nie pierwszy raz odczułam tę wspaniałą właściwość łuczników tradycyjnych
– wystarczy, że raz zobaczą twoją twarz na zawodach 3D, a na kolejnych już
traktują cię jak swojego.
„Zaczyno się pościg” – napisał o
20:26 Reclik, po czym natychmiastowo otrzymał ode mnie groźbę zablokowania i
wywalenia ze znajomych, jeżeli dalej będzie mnie stresował. Zabrałam się za
wypisywanie rachunków za grudzień i przyznam, że nigdy jeszcze nie robiłam tego
tak energicznie. O 20:45 zajrzałam na stronę – rano miałam 500 głosów, w tej chwili
było ich ponad tysiąc. Byłam pierwsza. Wysłałam 50 głosów i nagle cyferka przy
moim nazwisku się zmieniła – 2 – ktoś mnie wyprzedził. „Nie uda się” –
pomyślałam. Nie uda się, to niemożliwe. Drżącą ręką chwyciłam telefon i kupiłam
następne 50 klik-ów. Jeżeli oni się wykrwawiają, to ja też muszę. Ustawiając
stronę tak, żeby nie widzieć już nagłówka z cyferką oznaczającą miejsce
wyklikałam wszystkie głosy, które miałam. Ręce mi się trzęsły i ledwo dałam
radę wyłączyć komputer i odłączyć wi-fi w telefonie. Nie chciałam wiedzieć. Nie
chciałam sprawdzać. Odeszłam od biurka i przytuliłam się do kaloryfera (nie
pytajcie, dlaczego akurat do kaloryfera). 21:00 już minęła. Głosowanie się
zakończyło. „Wyprzedziła mnie na ostatniej prostej” – myślałam gorączkowo. Na
ostatniej prostej. Ręce wciąż mi się trzęsły. Nie wiem ile czasu tak
przytulałam kaloryfer w ciszy. Nie udało się. Gdybym wygrała, to już by ktoś
zadzwonił – myślałam coraz spokojniej. Wtedy ciszę pokoju przeciął odgłos
strzały opuszczającej cięciwę, który w moim telefonie oznacza przyjście
wiadomości. Niczym saper do uzbrojonej bomby, powoli zbliżyłam się do biurka. Ostrożnie
wyciągnęłam szyję i na gładkim ekranie dojrzałam treść „Gratuluję wygranej”.
Złapałam telefon i połączyłam się z wi-fi i wtedy sława wylała się z niego
kaskadami wiadomości i gratulacji.
Wciąż jeszcze trzęsącymi się rękami wybrałam
numer do mamy. „Naprawdę, wygrałam?!”. Jako dwie wielkie miłośniczki sportowych
emocji przez chwilę omawiałyśmy przebieg ostatnich minut głosowania. Później
zadzwonił jeszcze Sławek Nowak, a nieznajomy numer przysłał gratulacje od
Tatrzańskiej Grupy Łuczniczej, z zapowiedzią tłumnego przybycia na wręczenie
nagrody. Chęć wybrania się na galę stanowczo deklarowały też Agnieszka i Lena
Głuch. Zewsząd napływały gratulacje i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to ja
powinnam pogratulować im. To co zrobili było niesamowite, a moich zasług było w
tym stosunkowo niewiele. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że w tym
przypadku za sławą podążały też pieniądze. Za zwycięstwo w etapie wojewódzkim
przewidziana jest nagroda 2000 zł. Oczy mi się zaświeciły. W połowie lutego
planuję wyjazd do Barcelony, na Winter Mounted Archery Games i taki zastrzyk
gotówki wiele upraszcza.
Po emocjonującym wieczorze wyborczym
nastąpiło kilka beztroskich dni świętowania. Jednak szybko nad moją doliną
sławy pojawiło się widmo kolejnego etapu – ogólnopolskiego. Z początku
zdecydowania utrzymywałam, że finał wojewódzki kosztował mnie już tyle nerwów,
że żadna siła nie zmusi mnie do drugiej takiej akcji, jednak rozentuzjazmowani
sukcesem łucznicy już zaczynali opracowywać strategie, opowiadać mi o sposobach
zdobycia głosów i snuć plany. Kiedy pojechałam na 3 rundę Ligi 3D do Czatachowej,
zostałam zarażona. Reclik z dumą przedstawiał mi kolejnych hajmatowych kolegów,
którym obiecał, oczywiście bez uprzedniego skonsultowania tego ze mną, moje
buziaki, za ich głosy. Głuchy, stanowczo odmawiały „odpuszczenia tematu”, z
różnych stron słyszałam „walczymy dalej”. Ich entuzjazm udzielił mi się na
tyle, że zanim wróciłam do domu miałam już plan. Zrobię kolejny plakat – Michał
może go wydrukować i powiesić w łuksporcie. Wyślę wiadomość do wszystkich
stajni z województwa łódzkiego, napiszę do mojej starej szkoły, wywieszę plakat
w sklepie jeździeckim w Pabianicach, przypomnę się kolegom z moich dwóch miejsc
pracy…
Tylko że zrobienie nowego plakatu to jakieś 30
minut, zawiezienie go do sklepu – 10, napisanie posta na facebook’u – 5 minut,
powysyłanie go do stajni – godzina. Tymczasem to może być 10 minut żonglowania
rano, dodatkowa godzina treningu, napisanie wartościowego tekstu na bloga,
przygotowanie zdrowego obiadu. 5 minut to dwa dodatkowe przejazdy po torze.
Może te dwa, dzięki którym w przyszłym roku na Mistrzostwach Polski będę druga,
a nie trzecia. Jestem świadoma tego, że zwyciężyć w ogólnopolskim plebiscycie
nie będzie łatwo, tak samo jak świadoma jestem tego, jak najbardziej jest to
możliwe - po finale wojewódzkim już nic mnie nie zaskoczy. Nie powiem Wam „nie
głosujcie”. Plebiscyt trwa i jeżeli uważacie że zasługuję na głos – wyślijcie go.
Ale ja nie jestem już w stanie prowadzić takiej kampanii, jak przez ostatni
miesiąc. Mdli mnie kiedy biorę telefon do ręki, po dłuższym pobycie przed
komputerem czuję kłucie z tyłu gałki ocznej. Chcę wyjść z domu, poczuć mróz na
policzkach. Strzelać, strzelać, strzelać.
Zaczyna się projekt Barcelona.
Prawdopodobnie wystartuję tam w hajmatowej koszulce – mam nadzieję, że w ten
sposób odwdzięczę się za ich zaangażowanie w głosowanie, nie tracąc przy tym
cnoty. Dziękuję wam za oddane na mnie głosy, módlcie się do covidowego boga,
żeby był łaskawy i nie pokrzyżował mi planów. Jedyne, co chcę teraz robić to
rozkoszować się przygotowaniami do wyjazdu. Więc szybko, bez kolejnego czytania
tego tekstu i wyszukiwania literówek wrzucam go na bloga i uciekam na trening. Bo
jedyny powód, dla którego uprawiam łucznictwo konne to sam fakt jego
uprawiania.
…no i może jeszcze czasem dla sławy
i pieniędzy.
Komentarze
Prześlij komentarz