przeklęta rekreacja
Kiedy w 2014 roku rozpoczęłam kurs na
instruktora jazdy konnej, od kilku uczestników z naszej grupy usłyszałam, że
absolutnie nie wiążą oni swojej przyszłości z rekreacją. Rzeczywiście,
większość z nich, jak donosi mi rzetelne źródło informacji, jakim są media
społecznościowe, albo edukacją jeździecką nie zajmuje się w ogóle, albo
prowadzi treningi indywidualne – najczęściej skokowe – dla zaawansowanych
zawodników. „Nie mogłabym prowadzić rekreacji – pozabijałabym tych ludzi” –
tego typu stwierdzenia są wśród właścicieli koni na porządku dziennym. I
pomijając fakt, iż wygłaszanie tego typu gróźb nie jest do końca zgodne z
prawem, to osoby zajmujące podobne stanowisko można w dużym stopniu
usprawiedliwić. Rzeczywiście, oglądanie początkujących, niezdarnych bądź
wyjątkowo roszczeniowych osobników, ciągnących za wodze bez żadnego wyczucia i
z uśmiechem na ustach obijających grzbiety bogu ducha winnych stworzeń,
przyprawia o irytację. Skrajnie radykalną postawę zaprezentowała kiedyś moja
przyjaciółka mówiąc „Jak ktoś nie umie to jego problem - niech nie jeździ.” Nie
pamiętam jak dokładnie sformułowała swoją wypowiedź, w każdym razie wynikało z
niej, że jeżeli ktoś nie posiada wrodzonej umiejętności jazdy konnej, to nie ma
prawa nawet próbować jej nabyć.
Czy jednak rzeczywiście prowadzenie
szkółki jeździeckiej, jest najgorszą rzeczą, jaka może spotkać koniarza?
Uprawnienia instruktorskie uzyskałam 7 lat temu. Od tamtej pory pracowałam to
tu, to tam, nigdzie nie zagrzewając miejsca na dłużej. Od kwietnia prowadzę
jazdy regularnie, na moich własnych koniach i jest to jedno z moich głównych
źródeł utrzymania. Można by więc zarzucić mi, że moje wypowiedzi wynikają z braku
doświadczenia, z początkowego entuzjazmu
i że za rok, czy dwa zmienię zdanie i też przerzucę się na jeźdźców
bardziej zaawansowanych, jednak mimo to, spróbuję przedstawić rekreacje z
trochę lepszej strony i wskazać obszary, w których to my, instruktorzy, a
niekoniecznie nasi uczniowie popełniamy rażące błędy.
Wakacyjni
instruktorzy i ich pomocnicy
Żeby uczyć jazdy konnej, potrzebny jest dobrze
przygotowany koń i dobrze przygotowany instruktor. Wydaje się to dość proste i
oczywiste, jednak rzeczywistość często pozostawia wiele do życzenia. Prawdziwą czarną
strefą rekreacji stały się obozy jeździeckie. Dlaczego? Często do
przeprowadzenia obozu właściciele stajni zatrudniają instruktorów z zewnątrz,
na co dzień nie pracujących na miejscu. Tacy instruktorzy przyjeżdżają na kilka
tygodni, nie znając koni i jednocześnie nie posiadając perspektywy dłuższej
pracy z nimi. Konie, eksploatowane w czasie wakacji bardziej niż zwykle,
dostające co tydzień nowego jeźdźca, a co roku nowego instruktora, szybko
znieczulają się na otrzymywane sygnały i pracują niechętnie. Czy taki
„wakacyjny” instruktor będzie chciał poświęcić trochę czasu na przeanalizowanie
przyczyn niechęci konia do pracy, zastanowi się nad jego potrzebami i wreszcie,
opracuje plan działania, który pozwoli na zminimalizowanie nieprzyjemnych
doświadczeń zwierzęcia? Dlaczego miałby to robić? Dlaczego miałby inwestować
swój czas i pracę, kiedy bardziej opłacalne jest po prostu przetrwać do końca
wakacji. I wcale nie jest to przytyk. Ja też jako studentka trudniłam się
prowadzeniem obozów konnych i u mnie działał ten sam mechanizm. Kompletnie inne
podejście prezentuję obecnie, kiedy prowadzę lekcję na moich własnych koniach –
i to koniach, które zajmują czołowe miejsca na międzynarodowych zawodach
łucznictwa konnego. Chucham i dmucham, staję na głowie i staram się ustawiać
jazdy tak, aby żaden z nich nie był zbytnio przemęczony czy znudzony, żeby poziom
jeżdżących na nich osób był różny, a sprzęt jak najlepiej dopasowany. Wszystko
to działania, na które nie ma miejsca w dużych stajniach, gdzie nierzadko konie
eksploatowane są do maksimum, sprzęt dostają w spadku po starszym koledze i
nikt nie ma czasu zastanawiać się nad ich indywidualnymi potrzebami.
Innym zjawiskiem, według mnie co
najmniej niepokojącym, jest często stosowana praktyka prowadzenia lonży przez dzieci lub osoby nieposiadające
do tego uprawnień. Mnie samej, mając 14 lat też zdarzało się stać na środku
placu i wydawać komendy, kiedy instruktorka akurat była zajęta czymś innym. Na
obozach, na których pracowałam nierzadko tylko ogólnie nadzorowałam plac, na
którym jednocześnie, trzy czy cztery lonże prowadzili moi „pomocnicy”. Pomijając kwestie bezpieczeństwa (dzieci, ze
względu na mniejsze doświadczenie, nie są w stanie przewidzieć czy zauważyć
potencjalnie niebezpiecznych sytuacji), uważam, że pierwsze jazdy są kluczowe
dla procesu uczenia. Fakt, że ktoś sam umie wykonać poszczególne elementy, nie
oznacza że potrafi przekazać tę wiedzę , wyłapać przyczynę niepowodzeń i
zapobiec wykształcaniu się złych nawyków. Pierwszych jazd na lonży nie można
traktować jako czegoś mniej ważnego, roboty, którą można oddać
rozentuzjazmowanej dziewczynce ze stajni. To właśnie na lonży zaczynają karierę
przyszli sportowcy.
Sztuka
metafory
Zawód instruktora jazdy konnej to
niezwykle wdzięczne zajęcie. Podczas gdy inni narzekają na długie godziny
siedzenia przed komputerem czy za kierownicą, a inni na wyczerpującą pracę
fizyczną, bycie instruktorem zapewnia doskonałą równowagę między ruchem i pracą umysłową. Poza
tym, że cały dzień wykonujemy po kilkanaście tysięcy kroków, nieustannie
schylamy się, coś podnosimy, czy przestawiamy, to nasz dotleniony dzięki pracy
na świeżym powietrzu mózg ciągle dostaje do rozwiązania coraz to nowe problemy.
Moim zdaniem, najlepszymi instruktorami jazdy konnej byliby poeci. Dlaczego? Bo
praca instruktora opiera się przede wszystkim na dobieraniu odpowiednich
metafor. Jazda konna to praca z żywym organizmem, więc rzadko kiedy
zastosowanie mają w niej uniwersalne, dosłowne komendy. Co jakiś czas do mojej
głowy wraca pewien pomysł i może kiedyś w końcu go zrealizuję. Chciałabym przeprowadzić
wśród jeźdźców ankietę i poprosić każdego z nich, żeby opisał, jak należy
zagalopowywać. Ciekawa jestem ile otrzymałabym różnych, odmiennych opisów, a
ile osób, zagalopowujących na co dzień bez żadnego problemu, nie potrafiłoby na
to pytanie odpowiedzieć. Zagalopowanie to chyba najbardziej newralgiczny punkt
jazdy konnej i w wielu podręcznikach opis sposobu, w jaki to zrobić skutecznie
i dyskretnie się omija.
Na jazdy przychodzi do mnie, moja koleżanka
z czasów gimnazjum. Bardzo lubię z nią pracować, bo jest przykładem osoby,
która posiada duże naturalne predyspozycje. Właściwe staram się stosować przy
niej taktykę – jak najmniej przeszkadzać. Wszystkie elementy przyswaja bowiem
naturalnie i mam wrażenie że wydawanie zbyt wielu komend mogłoby jej tylko
zaszkodzić. Pierwszy dłuższy zastój zauważyłam u niej waśnie przy
zagalopowaniu. Tłumaczyłam, jak wykonać ten element najlepiej jak umiałam,
jednak Ania ciągle nie wykonywała go poprawnie – koń dalej kłusował. W końcu
powiedziałam „Obejmij ją łydkami i wykonaj taki ruch, jakbyś chciała podnieść
ją do góry, a potem roztrzaskać o ziemię”. Ktoś na pewno słysząc to, śmiało
stwierdziłby, że mnie poniosło. W rzeczywistości na jeździe stało się dokładnie
to, czego chciałyśmy – koń zagalopował. Co więcej, problemy z tym elementem
zarówno na Dumce jak i na Jatce zniknęły z dnia na dzień. Znalazłam takie
porównanie, które do niej przemówiło.
Jeżeli chodzi o edukację mamy tendencję
do powielania schematów, które stosowali nasi nauczyciele. Dlatego między
innymi, rodzice tak często alergicznie reagują na wszelkie innowacje
wprowadzane w szkołach, do których uczęszczają ich dzieci. Obserwuję to także
na sobie i to nie tylko jeżeli chodzi o naukę jazdy konnej - pracuję również w szkole językowej jako
nauczyciel języka hiszpańskiego. Na mojej pierwszej lekcji hiszpańskiego,
dziesięć lat temu, pani uznała, że na początku powinniśmy nauczyć się czytać.
Podała nam więc brzmienie poszczególnych liter i kazała czytać długie teksty,
mimo że ich nie rozumieliśmy. Ten
schemat utrwalił się we mnie na tyle mocno, że ucząc hiszpańskiego od czterech
lat zawsze na pierwszych zajęciach robię dokładnie to samo. Nie mówię, że jest to zły sposób, jednak
bezkrytyczne powtarzanie schematów po naszych nauczycielach i instruktorach nie
zwiastuje nic dobrego. Jako instruktorzy wypracowaliśmy sobie bowiem
ogólnopolską pulę „pięta w dół”, „łokcie przy sobie”, „proste plecy” i tak
dalej. Komendy, które wszyscy już znają na pamięć i które najczęściej nie
przynoszą absolutnie żadnych efektów. Dobry instruktor, to taki który będzie
potrafił zerwać ze schematami i wymyślić jak najwięcej różnych sposobów
opisywania poszczególnych czynności, tak aby każdy z uczniów znalazł taki,
który do niego przemówi. I tutaj pojawia się kolejny problem – beztroski, z
jaką w Polsce rozdaje się uprawnienia Instruktorów Rekreacji Ruchowej. Na kursy
często trafiają osoby, których poziom jeździecki pozostawia wiele do życzenia
i, o zgrozo, zdają egzaminy. Jednak nawet jeżeli na kursie pojawia się osoba
sama bardzo dobrze jeżdżąca, to szkolenie powinno przede wszystkim obejmować
metodykę nauczania, a egzamin weryfikować zdolność przekazywania wiedzy. Bycie
dobrym zawodnikiem, nie gwarantuje bycia dobrym trenerem.
Martwy
punkt
Nauka jazdy konnej jest procesem, w
którym progres raczej nie następuje liniowo. W zdecydowanej większości
przypadków mamy do czynienia ze „skokami”. Na początku postępy są widoczne dość
szybko, a z jazdy na jazdę wprowadzane są nowe elementy. Zdarza się, że
pierwszym „przystankiem” na tej drodze staje się nauka anglezowania. Można
silić się na tłumaczenie jak to robić poprawnie, jednak w większości przypadków
bardziej sprawdza się nienerwowa obserwacja i czekanie aż „zaskoczy”. Niedługo
potem następuje okres, który ja nazywam martwym punktem. To czas zaraz po
zejściu z lonży, kiedy osoba umie już samodzielnie kłusować i kierować koniem,
jednak nawet kiedy wykonuje wszystko poprawnie, koń - krótko mówiąc – nie
słucha. Zjawisko to może być frustrujące zarówno dla jeźdźca jak i instruktora.
Wynika ono z faktu, że jeździec, mimo iż zna teorię i wykonuje wszystkie
polecenia prawidłowo nie wykształcił jeszcze pewności siebie i wyczucia,
pozwalającego na nakłonienie konia do współpracy. Słowem – brakuje mu
doświadczenia i ten „martwy okres”, w czasie którego pozornie nic nie wychodzi
jest w rzeczywistości czasem, kiedy najwięcej tego doświadczenia się zdobywa.
Główną rolą instruktora w tym okresie jest zapobiec zniechęceniu się
podopiecznego. Należy wprost wytłumaczyć dlaczego koń się tak zachowuje i ściśle
wskazywać momenty, kiedy pomocy należałoby użyć bardziej zdecydowanie czy wykorzystać
swoją siłę bardziej niż zwykle. Średnio trafionym pomysłem jest zsadzanie
podopiecznego i wsiadanie na konia, w celu „skorygowania go”. Jeżeli rzeczywiście konieczna jest praca nad
koniem, to nie pomoże wsiadanie z marszu na pięć minut. Jedynym efektem naszego
działania, będzie pozostawienie naszego podopiecznego z poczuciem zawstydzenia.
Bo okazuje się, że koń potrafi to zrobić - czyli to w nim musi być problem.
Wsiadanie na konia i pokazywanie pewnych elementów? Jak najbardziej! Do
większości z nas obraz trafia lepiej niż słowa, a uczenie się przez obserwacje
to jedna z najlepszych metod edukacji. Jednak nie możemy zabierać uczniowi
konia w momencie, kiedy ten nie może wykonać ćwiczenia, czy jest „wożony” przez
konia po placu. Zmniejszmy nieco wymagania, pomóżmy z ziemi, zakończmy jazdę
choćby najmniejszym pozytywnym akcentem i dopiero potem wsiądźmy i dajmy mu obserwować.
Rekreacja
– dopełnienie sportu
Prowadzenie szkółki jeździeckiej nie
musi wcale być przekleństwem, wręcz przeciwnie – przynosić może bardzo dużo
satysfakcji, zadowolenia i jednocześnie pieniędzy. Jednak niewątpliwie, żeby tak
się stało, konieczna jest przemyślana organizacja zajęć. Rekreacja może bowiem
stać się wspaniałym dopełnieniem działalności danej stajni. W przypadku
łucznictwa konnego wydaje się to sprawdzać bardzo dobrze – najważniejsze
ośrodki w Polsce zajmujące się tą dyscypliną jeździecką (Stajnia Grom, Stajnia
Grot, Ośrodek Jeździecki Kawalkada, DoKoŃca), równolegle do treningów prowadzą
jazdy rekreacyjne, w większości na tych samych koniach, na których startują
zawodnicy. Praca na torze łuczniczym jest czymś innym niż jazda na ujeżdżalni,
więc konie zazwyczaj odnoszą się do niej entuzjastycznie i nie przenoszą na nią,
często wykształconych na placu, złych nawyków. Za to praca na lonży pod osobami
początkującymi może je nieco wyciszyć i przy okazji odczulić na bodźce
(machanie rękami, krzyki zachwytu obserwującej dziecko babci, obracanie się w
siodle). Jestem przeciwna wprowadzaniu podziału koni na „sportowe” i
„rekreacyjne” i utrzymywania ich tylko w jednym konkretnym rodzaju treningu.
Koniowi „sportowemu”, (o ile nie posiada on cech eliminujących go z tego typu
pracy) zupełnie nie zaszkodzi przez godzinę/dwie w tygodniu odciążyć trochę
kolegów z rekreacji, a dla osoby początkującej jazda na takim koniu może być
niezwykle satysfakcjonująca i ubogacająca.
I choć możliwe, że za pół roku, kiedy
zdążę się już wypalić zawodowo i zgorzknieć do reszty odwołam moje słowa, to teraz
mówię otwarcie – lubię uczyć ludzi jeździć konno. Rekreacja to łamigłówka, w
której więcej niż jedno rozwiązanie jest poprawne. Trzeba tylko znaleźć to
swoje i zorganizować się tak, aby dla ludzi i dla koni było to nieszkodliwe,
przynoszące korzyści zajęcie.
Komentarze
Prześlij komentarz