POD PRESJĄ
Trawa
na Polach Grunwaldu jest tak bujna i miękka, że prawie nie poczułam zderzenia z
ziemią. Poczułam za to kopyta Dumki, przelatujące w pobliżu mojej głowy i ból w
środkowym palcu lewej ręki, o który zahaczyła.
-
Nie chcesz się przejechać na pogotowie?
-
Z czym? Ze spuchniętym środkowym palcem?
Podnoszę
się, wsiadam, powoli przejeżdżam po torze. Niby wszystko jest w porządku, ale z
oczu lecą mi łzy. Upadek nie zwiastuje
nic dobrego w kontekście jutrzejszego toru polskiego.
-
Boję się - niemal widzę te słowa, odbijające się od ścian namiotu. Patrzę na
nie, zaskoczona własną szczerością.
-
Wiem – słyszę z boku – ja też się o ciebie boję.
Uświadamiam
sobie, że dawno nie czułam strachu w tak czystej postaci. Boję się, że Dumka
nagle skręci, albo znowu bryknie, albo przyspieszy, że spadnę, że będzie
bolało, że stanie mi się krzywda. Ten strach wydaje się wręcz terapeutyczny.
Wypełnia głowę i uwalnia ją od innych, dużo bardziej skomplikowanych i
długotrwałych lęków.
„A
co, jeśli będę miała zerowy przejazd?”
„A
co, jeżeli wypadnę z dziesiątki?”,
„A jak nie trafię jednej tarczy?”
„A
co jak ktoś mnie źle zrozumie?”
„Znowu
wyjdę na histeryczkę…”
„Zabronią
mi startować…”
„Wczoraj
brzmiał, jakby był zdenerwowany…”
„A
jak znowu naciągnę sobie szyję?”
„Powiedział,
że jestem w formie, więc pewnie spodziewa się, że dobrze mi pójdzie…”
Podchodzę do Dumki, żeby założyć jej na łeb siatkę przeciw muchom, ale tak naprawdę mam ochotę założyć ją na głowę sobie. Przesiać emocje, ograniczyć bodźce. Czasem chciałabym odczuwać połowę tego, co czuję. Nie odbierać i nie emitować tylu sygnałów. Złoszczę się na organizatorów, a chwilę później uświadamiam sobie jak bardzo doceniam ich pracę. Wkurzam się, kiedy nie zawalczę o swoje, a jak się odezwę to mam poczucie winy. Nie mam ochoty z kimś rozmawiać ale kiedy mu o tym mówię on odbiera to, jako agresję. Każdy gest, każda wypowiedź, każde spojrzenie odbija się we mnie, aż w końcu w środku dudni od wrażeń.
Kończy
się tor koreański. Potworna maszyna, mechanicznym głosem podaje przez głośnik
wynik - 99 punktów. Wyję Dumce w grzywę. Łzy lecą mi ciurkiem z oczu, trzęsę
się i szczękam zębami i nie mam pojęcia, czy się cieszę, czy rozpaczam. Złość,
poczucie winy, smutek, duma, nadzieja i radość, gotujące się w mnie przez cały poranek
w końcu znajdują szczelinę w pokrywce i zaczynają kipieć. Już nie muszę ich
kontrolować – mogę na chwilę odpuścić, ale tylko na chwilę – jutro następna
konkurencja. Trzeba się pozbierać, unormować oddech, znowu złapać pion.
Patrzę na Patryka – cudowne dziecko łucznictwa konnego. Biję mu brawo, podziwiam go i jednocześnie myślę, jak bardzo nie chciałabym być na jego miejscu. Zostać Mistrzem Polski w swoim pierwszym sezonie? Oczywiście, to powód do radości, ale… co potem? W filmach o sportowcach zawsze po finałowej wygranej wyświetlają napisy końcowe. Wszyscy „dobrzy” się cieszą, antagoniści rozpaczają, pojawia się wielki napis „KONIEC”. Tymczasem w realnym świecie ten napis jakoś nie chce się pojawić. Przed tobą trzydzieści kolejnych sezonów, czasem zupełnie innych niż ten, a ty już zawsze będziesz „Mistrzem Polski”. Ten medal na szyi dużo waży –teraz wystarczy już tylko to powtórzyć, bo wiesz, że możesz, bo przecież już to zrobiłeś. A potem nagle okazuje się, że to wcale nie jest takie proste. Pojawia się złość i dezorientacja.
Wiele razy w ciągu tego sezonu zastanawiałam się – „Dlaczego nie idzie?”. Na treningach nie ma się do czego przyczepić, jestem przygotowana, wszystko gra. Stres? Ale przecież nie denerwuję się przed zawodami. Nie – zbyt dobrze przepracowałam to z Pawłem na sesjach z treningu mentalnego. Tylko że… zawody nie zaczynają się z pierwszym przejazdem. Nie. Zawody zaczynają się dużo wcześniej i trwają długo po ich zakończeniu. Czujesz niewypowiadane oczekiwania. Bo przyjaciele tak bardzo mi pomagają, bo jak nie będę miała się czym pochwalić, to ludzie nie przyjdą do mnie trenować, bo ktoś zasponsorował mi wyjazd, bo muszę jakoś zareklamować stajnię. „Zmieścisz tu pewnie z pięć long-shotów”, „trzymamy kciuki za złoto”, „pokaż im, jak się strzela”, „liczymy na ciebie”, „co tak słabo?”, „jeszcze dziesięć punktów i wyprzedzisz Wojtka.”
Na Mistrzostwa Polski jedzie czterdziestu
zawodników, a w czołówce walka toczy się na ułamki sekund. Jeden strzał może
zadecydować o tym, czy będę pierwsza, czy piąta. Rywale są piekielnie mocni, a
życzenia wygranej wydają się absurdalne. Ale nie zacznę przecież tłumaczyć tego
przypadkowym obserwatorom. Życzą złota bo „tak się mówi”, informują mnie o
wynikach, bo nie wiedzą, że nie chcesz ich znać, docinają mi, bo wyobrażają
sobie, że skoro jestem dobra, to nic mi nie zaszkodzi, traktują pobicie mojego
wyniku jak wyznacznik. I wcale nie robią tego w złej wierze, mówią to wszystko z
nieświadomości, a w większości przypadków mają wręcz dobre intencje. Mogę się
na nich złościć, mogę ich unikać, mogę na nich krzyczeć. Tylko że koniec końców wszystko tak naprawdę leży
po mojej stronie. Jeżeli nie odsieję emocji, jeżeli nie zbuduję sobie bariery,
jeżeli nie nauczę się wyrzucać śmieci z głowy – nikt nie zrobi tego za mnie.
Oni nigdy nie przestaną gadać - to ja muszę przestać słuchać.
W
zeszłym roku na Mistrzostwach Polski byłam o krok od sprawienia sensacji – po dwóch
dniach prowadziłam w klasyfikacji generalnej. Na torze polskim Dumkę poniosło i
w sumie spadłyśmy na bodajże siódmą pozycję. Mój własny koń pokrzyżował mi
plany. Teraz jestem jej za to wdzięczna. Rok temu nie byłam gotowa na tak duży
sukces i może nie będę gotowa jeszcze długo. Każdy z nas będzie miał swoje pięć
minut – jeżeli ciężko pracujemy to nie ma innej możliwości – nasz czas
przyjdzie. Tylko że nie możemy liczyć na napis „KONIEC”. Pojawi się kolejna
część, kolejny odcinek, kolejny sezon. Dłuższy, nudniejszy, rozczarowujący.
Kiedy dwa lata temu rozpoczęłam pracę z psychologiem sportowym strzegłam tej tajemnicy jak największego skarbu. Obawiałam się reakcji ludzi. Tego, że ktoś uzna, że przesadzam, że robię z siebie nie wiadomo jakiego sportowca, że przecież to niszowy sport, a ja wymyślam coś takiego. Tymczasem to była jedna z moich najlepszych sportowych decyzji. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Uprawiając pół-amatorsko niszowy sport na niskim poziomie, potrzebowałam pracy z takim specjalistą. Nie wiem jak wielu trenerów łucznictwa konnego rozmawia z zawodnikami o emocjach. Nie wiem czy sami potrafią się do nich przyznać albo w ogóle je nazwać? Czy widzą jak bardzo spocona jest rączka ich łuku? Czy dali radę zjeść śniadanie? O której udało im się zasnąć? A tymczasem poziom rośnie, pojawia się coraz więcej młodych zawodników, dla niektórych sport staje się sposobem na życie. Na Mistrzostwach Polski pod Grunwaldem widziałam ogromną ilości skrajnych emocji – u zawodników, sędziów, organizatorów i wolontariuszy. I nie ma w tym nic złego – to normalne, a nawet pożądane, żeby sport emocji dostarczał. Tylko w tym wszystkim musimy zadbać o swoje głowy. Odpuścić. Zrozumieć i zaakceptować to, że twoi rywale kochają ten sport tak samo jak ty, że sędziowie stresują się tak samo jak ty, a wolontariusze są równie zmęczeni.
Kończę
rozmowę telefoniczną z najlepszą mamą na świecie, uśmiecham się do najlepszego
chłopaka na świecie, włączam muzykę i zaczynam czyścić najlepszego konia na
świecie. W ciepłe, przyjemne południe, w najpiękniejszym miejscu na świecie –
na polach Grunwaldu, pogodzona ze sobą i szczęśliwa rozpoczynam konkurencję
węgierską. Doświadczam tego, co tu i teraz.
Przed torem polskim się bałam, na koreańcu byłam wściekła, a jadąc węgra szczęśliwa. I nie mogę powiedzieć czy któraś z tych emocji była zła – to ich wypadkowa dała mi ten ogromny sukces.
Życzę wszystkim, żeby startując, strzelając i jeżdżąc odczuwali, doświadczali, emocjonowali się. A kiedy przyjdzie ich pięć minut – byli na nie gotowi.
Świetny tekst. Super się go czyta nawet nie mając nic wspólnego z łucznictwem konnym, a zatem gratuluję talentu nie tylko łuczniczego. Pozdrawiam i życzę mnóstwa sukcesów.
OdpowiedzUsuń