Ja i mój AF
- Taak… - mruknął tata, nie odrywając wzroku od czytanej przez siebie
książki i uniósł palec wskazujący, jakby właśnie miał wygłosić jakąś życiową
prawdę – pamiętajcie dzieci, zawsze
używajcie gumy.
-Józefie! – Mama przewróciła oczami – nie o tym mówię! Chodziło mi o
gumę do wyjmowania strzał z maty.
- A do czego jeszcze może być guma? – Michał podniósł głowę znad miski
z rosołem.
- Nie interesuj się – rzuciłam w niego poduszką, która leżała na
sąsiednim krześle.
W czwartek, trzy dni po powrocie z Mistrzostw Polski, na porannym
treningu zobaczyłam, że spod owijki znowu wyłania się przebarwienie, zwiastujące
pogłębianie się odchodzącej drzazgi z włókna szklanego. Trzeszczenie, jakie w ciągu
ostatnich tygodni coraz częściej towarzyszyło naciąganiu łuku, oraz ponownie wypełzający
spod owijki odprysk tylko potwierdziły to, co wiedziałam już od dawna – jego
czas powoli dobiegał końca. Zrobiłam więc to, co należało zrobić w przypadku
jednego z najlepszych przyjaciół – zamiast po raz kolejny przedłużać owijki,
odwijać je, kleić , ponownie zawijać i lakierować - postanowiłam, że z dniem 19
sierpnia 2021r., mój wspaniały niebieski łuk – Tatar Draw, firmy AF Archery przechodzi na zasłużoną, sportową
emeryturę. Nie chciałabym bowiem doczekać chwili, kiedy pęknie w moich rękach i
pozostaną mi tylko jego niezbyt estetycznie wyglądające szczątki. Nie, nadal
będzie zdobił półkę, pozował do zdjęć, a od czasu do czasu będę mogła ponownie
wziąć go do ręki, napiąć i postrzelać, przypominając sobie piękne chwile wspólnych
sukcesów. Cieszę się, że doczekał tegorocznych Mistrzostw Polski i że to na
jego koncie będzie można zapisać ten wspaniały wynik.
Łuk to przedmiot szczególny – znosząc i wnosząc go codziennie po
schodach do mieszkania, wożąc na tylnym siedzeniu samochodu i nosząc go po
kilkaset metrów na tor i z powrotem, jednego dnia spędzam z nim zdecydowanie
więcej czasu niż z całą moją rodziną przez miesiąc. I chociaż mój niebieski AF bardzo szybko wplótł się w moje życie i
stał się jego fundamentalnym elementem, to jednak na początku wprowadził w nie
nieco zamętu…
Czekałam na niego czterdzieści dni, wyobrażając sobie jak płynie do
mnie na pokładzie jakiegoś ogromnego okrętu przez ocean, po tym jak z tatą
zostawiliśmy niemałe pieniądze na stronie chińskiego producenta i otrzymaliśmy
nieprzekonywujące potwierdzenie zamówienia. Dopiero później, spojrzałam na mapę
i uświadomiłam sobie że łuk wcale nie musiał płynąć – bardziej prawdopodobne
było, że dotrze do mnie drogą lądową , po tym jak przeleży swoje na wszystkich
możliwych granicach państw o egzotycznie brzmiących nazwach. Aż w końcu, po czterdziestodniowym poście
oczekiwania, po powrocie do domu, w salonie ujrzałam płaskie pudełko, z
chińskimi znaczkami i poczułam radość ale jednocześnie przerażenie, widząc jak
beztrosko Chińczycy podchodzą do pakowania łuków. Łuk jedynie w materiałowym
pokrowcu, umieszczony został w pudełku, na którym widoczne było wgniecenie,
prawdopodobnie powstałe gdzieś na
granicy Rosji i Kazachstanu. Tymczasem łuk okazał się absolutnie nienaruszony i
bardziej niebieski niż wskazywałyby na to zdjęcia umieszczone na stronie
internetowej. Oglądaliśmy go długo, zachwyceni jego pięknem, aż czar chwili
prysł, kiedy spróbowałam go naciągnąć – łuk teoretycznie o tej samej sile, co
mój poprzedni, naciągał się jednak dużo trudniej. Nie mogłam wyobrazić sobie,
że dałabym radę wystrzelić z niego na raz tyle serii ile z mojego poprzedniego
łuku.
- Przyzwyczaję się – wzruszyłam ramionami, z lekko nietęgą miną.
- Oczywiście, że tak – powiedziała mama, głaszcząc mnie po główce.
Codziennie, niestrudzenie maszerowałam na trening po topniejącym
śniegu i z żelazną konsekwencją włączałam nowy niebieski łuk do treningu. Z
początku byłam w stanie wystrzelić z niego 10 strzał, potem 20, liczbę tę
zwiększałam stopniowo aż doszłam do momentu, gdzie strzelać mogłam już pół na
pół – pół treningu ze starego łuku, pół – z nowego. Jednak pewnego wieczora,
uległam niecierpliwości i już na początku treningu wzięłam do ręki niebieskiego
tatara. Po stu strzałach powinnam zamienić łuk na lżejszy, jednak przyjemność,
jaką sprawiało mi strzelanie z AF-a była tak wielka, że nie mogłam się od niego
oderwać. Skończyłam więc trening, wystrzeliwując z nowego łuku 200 strzał i
przez myśl przeszło mi, że chyba zaraz ręce mi odpadną. Wrażenie to okazało się
całkowicie trafne – po powrocie do domu i zdjęciu z siebie wszystkich warstw
ciepłych, zimowych ubrań, okazało się, że moje ręce są wyrwane ze stawów, a
skóra na ramionach poważnie naderwana. Mama spojrzała na mnie, po czym
energicznym głosem osoby, która zdecydowanie wie co robić zawołała;
- Michałek! Przynieś no mi tu szybko czarną nić krawiecką z szafki z
kuchni i młotek z garażu.
- Ciach, ciach! – Mój brat wpadł do salonu ze swoim metrowym
drewnianym kijem, wykonując nim cięcia krzyżowe w powietrzu. Nadanie synowi
imienia po Panu Wołodyjowskim okazało się takim samym błogosławieństwem, jak
przekleństwem. Michał wykazywał się szczególnymi skłonnościami do ciachania i
pojedynkowania się ze wszystkim, co stanęło mu na drodze. W ogrodzie ustawiony
miał drewniany, okuty metalem słup, którego codziennie po kilka godzin okładał
kijem, imitującym szablę. Tę miał obiecaną na dwunaste urodziny, jednak widząc
szaleństwo w jego oczach i zważywszy na entuzjazm z jakim podejmował się
ćwiczeń, byłam niemal pewna, że rodzice odłożą zakup tego prezentu na urodziny
osiemnaste, kiedy będą już pewni, że nie będą musieli brać odpowiedzialności za
szkody wyrządzone przez ich dziecko.
- Michałek! Szybko nitka krawiecka i młotek! Zresztą… Józef! – Tata
wyłonił się z drzwi biblioteki. Okulary na jego nosie wskazywały na to, że
czytał jedną z chyba trzystu mądrych ksiąg, które tam składował.
- Józef, przynieś mi szybko młotek z garażu. Michała tam nie puszczę,
bo jeszcze coś sobie na łeb zrzuci tym kijem. Michałek, nitka czarna krawiecka
i gruba igła, ale już!
- Coś ty sobie zrobiła? – Zapytał ojciec bardziej z politowaniem niż
ze strachem czy zainteresowaniem.
- Strzelałam z nowego łuku. – W tym momencie wzruszyłabym ramionami,
gdyby nie to, że miałam je wyrwane ze stawów.
- No tak… i ręce ci odpadają – tata pokiwał głową niewzruszony.
- Ciach, ciach! Uciąć ręce! – Michał biegał wokół taboretu, na którym
siedziałam i wymachiwał kijem. Złapałam leżącą na sąsiednim fotelu poduszkę i
cisnęłam nią w niego, co na chwilę go ogłuszyło.
- Musisz powoli się przyzwyczajać – tłumaczyła mi mama, jednocześnie
wprawną ręką, przy pomocy dwóch uderzeń młotka umieściła kości znowu w stawach
i zabrała się za zszywanie naderwanej skóry. – Pół treningu ze starego łuku,
pół z nowego, bo w końcu rzeczywiście odpadną ci ręce.
- Ciach, ciach! - Michał już
się ocknął i okładał kijem poduszkę, którą wcześniej oberwał w głowę.
- No wiem… On jest mocniejszy od starego łuku, ale… tak dobrze mi się
z niego strzelało.
Przestroga mamy, jak najbardziej słuszna, okazała się być skuteczna
przez dwa dni. Trzeciego dnia, na treningu nie wytrzymałam i znowu nie
zmieniłam w połowie łuku na słabszy. Po powrocie do domu okazało się, że
założone dwa dni wcześniej przez mamę szwy puściły. Obejrzała mnie i pokręciła
głową.
- Michałek! – Krzyknęła, a chwilę później mój brat wbiegł do salonu, wyposażony w drewniany kij. – Masz tu pięć złotych. Biegnij szybko do
pasmanterii i kup nić do skóry. Najlepiej kolor cielisty. – Kiedy wybiegł z salonu mama spojrzała na
mnie groźnym wzrokiem. – Nie możesz na razie strzelać z nowego łuku. Widzisz,
że jest za mocny i odpadają ci ręce. Dopóki skóra się nie zrośnie, nie możesz z
niego strzelać.
- Kupiłem czarną, żeby było bardziej widać – oznajmił Michał z
szyderczym uśmiechem, wbiegając do salonu ze szpulką nici. – Zamiast przyszywać
ręce, uciąć nogi! – Wycedził mi w twarz, za co znowu oberwał poduszką.
Od tego czasu musiałam ukrywać się przed rodzicami.
- Jedziesz do stajni? – Pytała mama, widząc że wychodzę z domu.
- Tak
- Pamiętaj, żeby na razie nie strzelać z nowego łuku.
- Dobrze, mamo – odpowiadałam, po czym udawałam się na zewnątrz i
wygrzebywałam niebieski łuk z iglaków obrastających taras, gdzie wcześniej
spuściłam go na lince przez okno z poddasza. Starałam się ograniczać strzelanie
do minimum, ale zwykle gdy zaczęłam, zapominała się i mimo trzeszczących szwów
i bólu strzelałam dalej z nowego AF-a.
- Oszukujesz nas! Strzelasz z nowego łuku! – Recytowała niestrudzenie
mama, nalewając nam do misek niedzielnego rosołu, po tym jak kolejny raz rano
musiała mi przyszywać ręce.
- Mamo, to od wyciągania strzał. Maty są twarde i…
- To używaj gumy! Józefie, powiedz jej coś!
- Taak… - mruknął tata, nie odrywając wzroku od czytanej przez siebie
książki i uniósł palec wskazujący, jakby właśnie miał wygłosić jakąś życiową
prawdę – pamiętajcie dzieci, zawsze
używajcie gumy.
-Józefie! – Mama przewróciła oczami – nie o tym mówię! Chodziło mi o
gumę do wyjmowania strzał z maty.
- A do czego jeszcze może być guma? – Michał podniósł głowę znad miski
z rosołem.
- Nie interesuj się! – Rzuciłam w niego poduszką, która leżała na
sąsiednim krześle.
- W każdym razie, najlepiej będzie jak w ogóle na jakiś czas zrobisz
sobie przerwę od strzelania. Ręce się zagoją i wtedy będziesz mogła od nowa,
powoli wdrażać niebieski łuk. Prawda Józefie?
-Taaak – mruknął tata, jakby nieobecny, nie przerywając czytania.
- O co chodzi z gumą?! -
Domagał się odpowiedzi Michał.
Kolejne dni okazały się być prawdziwymi torturami. Codziennie,
mniej-więcej po dziesięć razy wyjmowałam AF-a z pokrowca i oglądałam go
uważnie. Zapinałam i zdejmowałam cięciwę, całą siłą woli powstrzymując się od naciągnia go.
Chwilowe ukojenie przynosiło wklejanie grotów i wymienianie lotek w
uszkodzonych strzałach.
- Już wiem o co chodzi z gumą. – Oznajmił mi z zalotnym uśmiechem
Michał, kiedy akurat rozłożyłam się z warsztatem na podwórku tuż obok
drewnianego pala, który okładał cięciami krzyżowymi w ramach ćwiczeń.
- Tak? I o co chodzi? – Mruknęłam zaciekawiona, nie odrywając wzroku
od lotek.
- Nie powiem. – Odpowiedział Michał.
- To znaczy, że nie wiesz.
- A ty wiesz?
- Wiem.
- Taaa, na pewno. – Wzruszyłam tylko ramionami i zignorowałam jego
zaczepkę, co najwyraźniej skłoniło go do refleksji. Na chwilę oddalił się, żeby
zadać słupowi kilka ciosów, po czym wrócił do mnie.
- Wiem, że to coś zboczonego. Emil mi powiedział. – Wypalił.
Uniosłam brwi.
- Powiedział ci, co to znaczy? – Zapytałam.
- Nie, ale powiedział, że guma to coś zboczonego.
- To znaczy, że sam nie wie. – Michał zmarszczył czoło i wyraźnie
zmarkotniał. – Wiesz co… - przerwałam na chwilę dokręcanie grotów - następnym
razem jak spotkasz Emila, powiedz mu, że codziennie u siebie na podwórku walisz
kija. Jeżeli się nie zaśmieje, to znaczy, że o gumie też nie wie. – Puściłam do
brata oczko, a on uśmiechnął się, odwrócił i pobiegł ćwiczyć się w szermierce.
Zasiedziałam się potem na podwórku i przez chyba dwie godziny
obserwowałam, jak Michał drewnianym kijem okładał okuty metalem słup. Z jednej
strony obserwowanie młodszego brata sprawiało mi przyjemność, z drugiej
kierowało myśli tam, gdzie nie były one obecnie mile widziane. Zazdrościłam mu.
Mógł przez kolejny dzień życia robić to, co tak kochał i co sprawiało mu taką
radość. Obraz mojego brata z entuzjazmem i w skupieniu ćwiczącego kolejne ciosy
nie opuszczał mnie przez całą noc, aż rano nie wytrzymałam. O świcie zerwałam
się z łóżka, zabrałam dwa łuki i strzały i pojechałam do stajni. Ustawiłam
tarczę na oszronionym polu. „Tylko dwie
serie” – powtarzałam sobie. Dwie serie szybko przekształciły się w dwie
godziny strzelania. Zachwycałam się dynamiką nowego łuku, jego dźwiękiem i kolorem.
Przez to, że był mocniejszy wybaczał też
więcej błędów, a co za tym idzie – strzelałam dużo celniej. Z każdym strzałem
odkrywałam coś nowego i przyzwyczajałam się do niego bardziej, dlatego tak
trudno mi było przestać. Po dwóch godzinach strzelania, zmarznięta, zmęczona i
szczęśliwa doczłapałam się do samochodu i powoli dojechałam do domu. Jednak już
w czasie jazdy czułam, jak moje ręce opuszczają siły, jak coraz trudniej jest mi
zacisnąć dłonie na kierownicy. Po powrocie do domu zamknęłam się w pokoju.
Ramiona, plecy i barki bolały mnie tak,
że nie byłam w stanie nimi ruszyć. Zajrzałam pod bluzkę – szwy założone przez
moją mamę były pozrywane. Położyłam się na łóżku i zaczęłam płakać z bólu i
bezsilności. Nie mogłam tak po prostu zejść na dół i poprosić mamę o pomoc.
Zbyt wiele razy już przyszywała moje ręce i zbyt wiele razy przestrzegała mnie
przed nowym łukiem. Gdybym powiedziała tacie, mama też od razu by się
dowiedziała, zresztą – odciągnięcie taty od książek graniczyło z cudem. Była
tylko jedna osoba, której mogłam zaufać.
- Michał – zwracałam się chyba po raz szósty do mojego brata, który znowu
biegał wkoło mnie, wymachując kijem. –Michał, błagam, musisz mi pomóc. Pomóż mi
przyszyć ręce.
- Zamiast przyszyć ręce, utnę nogi! – Wyśpiewywał mój brat radośnie.
- Michał, proszę! – Usiadłam na ziemi, zrezygnowana. – Nie rozumiesz,
że tak mnie boli, że nawet nie jestem w stanie w ciebie niczym rzucić?!
Ten argument najwidoczniej do niego przemówił, bo nagle zwolnił i
przyjrzał mi się. Siedziałam skulona na zimnej trawie i jedną ręką
przytrzymywałam drugą, bojąc się, że zaraz mi odpadnie. Musiałam wyglądać
naprawdę żałośnie, bo Michał zasępił się i usiadł obok mnie.
- Emil wcale nie wie, o co chodzi z gumą. Po prostu słyszał jak jego
starszy brat z kolegami się z tego naśmiewali. – Spojrzał na mnie i zmarszczył
brwi, a potem wybuchnął zrozpaczony. – Teraz nie dość, że nie wiemy o co chodzi
z gumą to jeszcze też nie wiemy o co chodzi z waleniem kija. – Głos mu się
łamał, jakby posiadanie tej tajemnej wiedzy było jedną z najistotniejszych
rzeczy w jego małym świecie ośmiolatka. Przez chwilę patrzyłam na niego.
- Mama zabroniła mi strzelać z nowego łuku, dopóki ręce się nie
zagoją. I miała rację. – Westchnęłam. – Ale ja nie potrafiłam się powstrzymać i
strzelałam tak długo, że chyba odpadną mi już na dobre. – Zaległa głucha cisza,
aż po pewnym czasie odezwałam się spokojnie. – Jeżeli mi je przyszyjesz,
wytłumaczę ci o co chodzi z gumą.
Michał przez chwilę trawił moje słowa.
- I z waleniem kija też? – Zapytał w końcu.
- Tylko guma.
- Stoi.
I tak właśnie zaczęła się moja przygoda z niebieskim tatarem od AF
Archery. Michał przyszył moje ręce na tyle nieporadnie, że rzeczywiście przez
dwa tygodnie strasznie bolały i nie byłam w stanie nimi ruszać – do dziś na
moich ramionach widoczne są blizny po szyciu. Jednak to unieruchomienie dało
ranom czas się zagoić, a mnie pozwoliło nieco odzwyczaić się od strzelania. Do
łuku wróciłam w połowie stycznia i nauczona traumatycznymi przeżyciami, tym
razem zadbałam o to, żeby przyzwyczajać się do niego stopniowo.
8 lutego pojechałam do miejscowości Repty, na IV rundę Dolnośląskiej Ligi
3D i wygrałam z nim moje pierwsze zawody. A potem… a potem było nam ze sobą już
tylko lepiej.
Jeżeli podobał Ci się ten tekst, i chcesz żeby powstawało ich więcej, wesprzyj mnie na:
https://patronite.pl/wglowielucznika/description
Komentarze
Prześlij komentarz