Moje strzały zakwitły

 


"Felczer przyglądał się mi przez chwilę. Przez dobre kilka minut czułam na sobie jego wzrok, aż w końcu wstał, usiadł tuż obok mnie, ujął w dwa palce mój nadgarstek, uniósł go i cicho zapytał.
- Co ty masz na rękach?
Jedyne na co udało mi się zdobyć to skierowanie na niego obojętnego spojrzenia. Możliwe, że nawet się uśmiechnęłam. Zaczynałam wariować. Jego stara twarz zmieniała barwy pod wpływem światła bijącego z przelatujących po ekranie obrazów. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby się czegoś bał, a teraz był przerażony. "


Podniosłam wzrok, bo od metodycznego przeszukiwania trawy, zakręciło mi się w głowie. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Diego stał spokojnie obok i patrzył na mnie, jakby chciał zapytać - Wsiadasz i trenujemy dalej?

Spojrzałam znowu na długie i soczyście zielone, falujące rytmicznie pod naporem wiatru źdźbła.

- Już na dzisiaj koniec. Dziękuję. – odpowiedziałam. Poluźniłam mu popręg i zdjęłam ogłowie. Zrozumiał komunikat od razu, schylił głowę i zaczął jeść trawę. Trawę, która pochłonęła dzisiaj moje kolejne trzy strzały. Usiadłam koło niego zrezygnowana. Trawa wystrzeliła do góry jak oszalała w ciągu ostatnich dwóch tygodni i mimo skrupulatnego przeszukiwania po każdym treningu strzały gubiły się w niej z nieprzyzwoitą częstotliwością. Wiedziałam już, że przed rozgrywanymi za miesiąc pod Grunwaldem Mistrzostwami Polski w Łucznictwie Konnym, będę musiała zamówić kolejny zestaw, a mój sponsor powoli tracił cierpliwość.

Kiedy wróciliśmy z Diego do stajni, Felczer zajęty był pakowaniem na przyczepę traktora kolejnych drewnianych słupków, które miały stanowić część nowego ogrodzenia na zachodnim pastwisku.

- Mógłbyś w wolnej chwili skosić mi trawę na torze? – Zapytałam tak grzecznie, jak pozwalały mi na to zmęczenie i zniechęcenie, wynikające ze zgubienia amunicji.

- O, proszę – Felczer uniósł brwi, nie odrywając uwagi ani na chwilę od tego co robił. – Panience zachciało się trenować.

- Tak, panience zachciało się trenować i dlatego prosi o skoszenie trawy na torze, jeszcze dzisiaj. – Powiedziałam stanowczo ale spokojnie, wiedząc z doświadczenia, że zwykle taki właśnie ton robił na nim największe wrażenie.

- Są pilniejsze sprawy – mruknął pod nosem Felczer, wsiadając na traktor.

- Oczywiście – odparłam – a najmniej pilną z nich jest przygotowanie dla ciebie wypłaty za czerwiec. Reakcja Felczera, jeżeli w ogóle jakaś nastąpiła, została zagłuszona przez warkot odjeżdżającego traktora. Popatrzyłam za nim, wzrokiem pełnym bezsilności.

Dostałam go w pewnym sensie w spadku po poprzednich właścicielach stajni, którzy dali mi ją w dzierżawę i zostawiwszy klucze wyjechali za granicę, ustalając miesięczną wysokość kwoty, jaką chcą otrzymywać za urzędowanie na ich terenie. Przez pierwszy rok nie szczędzili pochwał nad moją działalnością, związaną z rozwijaniem niszowej dyscypliny sportu, jaką jest łucznictwo konne, wyrażali zachwyt nad każdym wysłanym im filmikiem i zdjęciem. Przez dwa następne lata wysyłałam im już tylko pieniądze, w nadziei że gdzieś tam, na obczyźnie odnajdują dobrego adresata,  aż po kilkunastu miesiącach usilnych próśb o kontakt i uzgodnienie dalszych warunków dzierżawy zrezygnowałam z wysyłania pieniędzy w głuchą próżnie. Tak właśnie, przez zasiedzenie weszłam w posiadanie pięknego gospodarstwa, w którym jednak nikt z nas nigdy nie czuł się tak bardzo domownikiem jak Felczer. Był niejako zrośnięty z tym miejscem, coraz to bardziej okopując swoją warownię – niewielkie mieszkanko, w sąsiedztwie siodlarni – nieczułością, zgryźliwością i cynizmem. Jednak jego nadrzędną cechą było to, że był dobrym pracownikiem, mimo, a może właśnie dlatego, że zawsze robił to, co sam uważał za słuszne. Narzucenie mu swojego zdania i nakłonienie do określonych czynności graniczyło z cudem, jednak w większości przypadków koniec końców okazywało się że żądane działanie okazałoby się bezcelowe albo nawet szkodliwe, a realizowanie pomysłów Felczera przynosiło satysfakcjonujące efekty. Dlatego właśnie, choć bardzo nie chciałam już gubić strzał, ufałam, że Felczer w końcu skosi trawę w momencie najbardziej odpowiednim i że finalnie będę zadowolona, że nie zrobił tego wcześniej.

Odprowadziłam Diego na pastwisko i podziwiałam jego ogromny, umięśniony, gniady zad, kiedy niespiesznie odchodził w kierunku innych koni. Przez chwilę jeszcze przyglądałam się trawie. Pastwisko nie było duże, a konie pasły się na nim od pięciu tygodni. Normalnie, po takim czasie, konieczne już było przerzucanie ich na inny wybieg. Tymczasem Diego, idąc szorował brzuchem po długich, zielonych źdźbłach.

Dołączyłam do Felczera, który wbijał w ziemię drewniane słupki. Z nieba lał się żar, nie padało od tygodnia, co czyniło tajemnicę wybujałej trawy jeszcze większą. Za nic mając obecność stajennego ściągnęłam z siebie koszulkę. Przez chwilę zatrzymał na mnie wzrok z wyrazem twarzy, wyrażającym coś pomiędzy zdziwieniem, a obrzydzeniem.

- No co? – powiedziałam tonem głosu, który jednoznacznie wskazywał na nastawienie „nie chcesz skosić trawy, to będę robić ci na złość”. – Jest gorąco i nie zamierzam się tobą przejmować.

- Jestem za stary, żeby widok staników robił na mnie jakiekolwiek wrażenie. – odparł.

- Na tamtym pastwisku jest jeszcze sporo trawy – powiedziałam – możemy zostawić tam konie na noc.

Felczer wydał z siebie mruknięcie, które jak miałam nadzieję, wyrażało aprobatę.

 

Przez kolejne dwa tygodnie trawa nie zwolniła ani na chwilę i mimo całodobowego wypasu koni, nie było widać w niej większych ubytków. Lato upływało leniwie na prowadzeniu treningów i jazd, pracy oraz przygotowywaniu się do Mistrzostw. Mateusz wyjechał do Londynu, gdzie już od dłuższego czasu negocjował i przygotowywał przejęcie jakiejś firmy, zajmującej się czymś dużo bardziej skomplikowanym i niejednoznacznym niż jazda konna. W związku z tym jedyną kwestią, budzącą moje zainteresowanie i związaną z jego pracą była informacja, kiedy wróci. Wieczorami siadywaliśmy więc z Felczerem tylko we dwoje przed telewizorem, broń boże, nie okazując sobie ani trochę przywiązania czy sympatii, i coraz to bardziej zdezorientowani słuchaliśmy zatrważających wiadomości ze świata, mówiących o suszy, nieurodzaju i tragicznych skutkach globalnego ocieplenia. Miałam wrażenie, że oglądamy sprawozdanie z zupełnie innej planety. Nasze konie oślepiały nas lśniącą sierścią, która porastała ich okrągłe brzuchy. Z zielonej trawy miały tyle energii, że całkowicie odstawiliśmy paszę treściwą. Spały pod gołym niebem, umoszczone na zielonej kołderce, a w dzień najadały się nią do syta. Zużycie siana było praktycznie zerowe, a wszystko wskazywało na to, że z koszenia własnych łąk będziemy go mieć pod dostatkiem na zimę. I martwiły tylko strzały, gubione na torze, którego koszenie, Felczer najwyraźniej zdecydował się odroczyć do przyszłego roku.

 

- Kiedy wracasz? – Mateusz westchnął ciężko, ale po tonie jego głosu poznałam, że się uśmiecha.

- Tylko o to mnie pytasz.

- Bo tylko to mnie interesuje.

- Robię tu dużo ciekawych rzeczy. Mógłbym ci o nich opowiedzieć…

- Mógłbyś… - przytaknęłam niepewnie.

- ..ale chyba będzie lepiej jak to ty mi opowiesz o ciekawych rzeczach które robisz – dokończył.

- Wygląda na to, że ktoś zasiał na naszych ziemiach urodzaj. – Westchnęłam. - Trawy pod dostatkiem, konie zadowolone, a to co robi Diego na treningach… jest niesamowity.

- Oczywiście. Jak każdy twój koń.

- No dobra, ale on ma cztery lata, a ocieka inteligencją.

-Ma to po Dumce. – Stwierdził Mateusz. – I może trochę po tobie. Po mamie końskiej i ludzkiej.

- Nie mogę się już doczekać Grunwaldu. Damy czadu. Jeżeli tylko wystarczy nam strzał. Strasznie się gubią w tej trawie.

- Pogoń Felczera żeby ci skosił na torze.

- Tak, pogoń Felczera… - oboje doskonale wiedzieliśmy jak trudne zdaje się być  to do wykonania.

- Co, znowu się stawia? Moim zdaniem powinnaś go zwolnić i zatrudnić kogoś innego.

- Jakoś nie wyobrażam sobie go stąd pogonić. – Mruknęłam zamyślona i szybko zmieniłam  temat – zdążysz przed Grunwaldem?

- Oczywiście. Przecież ci mówiłem - będę na początku sierpnia.

- Na pewno?

- Natalia, obiecywałem ci, że w tym roku jedziemy tam razem.

 

W trzecim tygodniu lipca liczba posiadanych strzał osiągnęła krytycznie niską wartość, co wymusiło na mnie dokładne przeszukanie pola. Chodziłam boso po trawie, wyczuwając pod stopami wszyte pod nią płasko promienie. Wyciągnęłam spod trawy tylko pięć strzał, bo około południa zdałam sobie sprawę, że dalsze pozostawanie na otwartej przestrzeni w tym upale grozi udarem. Strzały wydawały się spędzić pod trawą długie miesiące – groty były zardzewiałe, promienie, lotki i nasadki obklejone były malutkimi listkami i kwiatkami. Odnieść można było wręcz wrażenie że wyrastają one z wnętrza strzał. Szczęśliwa, że odnalazłam ich choć tyle, oczyściłam je z naleciałości przyrody i umieściłam w tubie, razem z pozostałą częścią arsenału. Jednak kiedy rano otworzyłam pokrowiec, ujrzałam coś, czego się zupełnie nie spodziewałam. Ze wszystkich nocków i grotów sterczały małe listki, pączki i białe kwiatki. Długo nie mogłam uwierzyć w to co widzę. Wyglądało to zupełnie tak, jakby włożone wczoraj do tuby strzały „zaraziły” pozostałe. Postanowiłam ignorować niewytłumaczalne zjawisko i odbyłam trening. Wieczorem usiadłam na kanapie przed telewizorem i zaczęłam cierpliwe wydłubywać zielone elementy z lotek i szpar przy końcach promieni.  W środkowej części Polski, od dwunastu dni nie odnotowano żadnych opadów deszczu. Rolnicy załamują ręce, a ekonomiści przewidują znaczący skok cen żywności” – nadawał niewzruszony telewizor.  Felczer, siedzący w drugim końcu kanapy, ze świeżo otwartą butelką piwa w ręce, zerkał na mnie co jakiś czas, starając się nie okazywać jakiegokolwiek zainteresowania. W pewnej chwili jednak nie wytrzymał.

- Co ty robisz? – Zapytał.

Westchnęłam ciężko, przeczesując umysł w poszukiwaniu jakiejś logicznie brzmiącej odpowiedzi.

- Wgląda na to, że moje strzały zakwitły. – Spojrzałam na niego. Na jego starej i zmęczonej twarzy odmalowało się zaskoczenie, połączone z obrzydzeniem. Nie skomentował mojej odpowiedzi. Wstał i skierował się w stronę drzwi.

- Felczer – powiedziałam głosem, bardziej przypominającym głos  małą dziewczynki, niż przełożonej – chyba jednak powinniśmy skosić trawę.

Spojrzałam na niego błagalnym wzrokiem. Jego twarz nic nie wyrażała. Odwrócił się i wyszedł. Po raz pierwszy tego lata, nie skomentował w żaden sposób mojej prośby o skoszenie toru.

 

Do Grunwaldu zostały dwa tygodnie i chodź drżałam na myśl o tym, na jakie pośmiewisko wystawię się, startując ze strzałami, z których sterczą pnącza, nie przychodziło mi do głowy nic innego, niż trenować dalej. Po treningach przeszukiwałam dokładnie trawę na torze, odnajdując w niej kolejne, kwitnące strzały. Aż moje przerażenie osiągnęło poziom, którego nie sposób było dłużej ignorować. Pewnego dnia, kiedy podczas samotnego treningu zsiadłam z konia, żeby powyjmować strzały z tarczy, spostrzegłam, że z dziur w matach także wyrasta trawa. Odwróciłam się i spojrzałam na Diego. Mimo luźniej wodzy i trawy sięgającej mu do pół piersi, stał nieruchomo. Nie schylił głowy nawet o centymetr, nawet przez chwilę nie próbował podgryzać czegoś, do czego miał tak łatwy dostęp. Był najedzony. Był przejedzony, a koń, którego nie interesuje jedzenie to naprawdę rzadki widok. Oparłam prawą rękę o matę i kiedy lewą chwyciłam za kolejną strzałę mój wzrok mimowolnie padł na moje przedramię. Miałam na nim zielony siniak, w miejscu, które dość często, przy źle oddanym strzale, obija cięciwa łuku. Tyle że… nie przypominałam sobie, żebym w ciągu ostatnich dni się nią uderzyła. Przyjrzałam się plamie na skórze – była zielona i nabrzmiała. Dotknęłam jej i lekko przycisnęłam, a potem nagle zaczęłam rozpaczliwie drapać aż naskórek pękł, a pod nim ukazał się delikatny, zielony meszek dopiero co wschodzącej trawy i nierozwinięty do końca, maleńki kwiatek stokrotki. Odwróciłam od ręki wzrok i zacisnęłam zęby. Zrobiło mi się niedobrze. Diego stał  nieruchomo i patrzył na mnie z oczekiwaniem. Złapałam łuk i strzały. Jak najszybciej odprowadziłam konia na pastwisko, wpadłam do domu i zamknęłam się w pokoju. Jedyne co przychodziło mi do głowy, to nie patrząc na rękę położyć się do łóżka i zasnąć.  

Przebudzenie okazało się dla mnie bolesnym zderzeniem z rzeczywistością, bo choć nie wiem jak bardzo chciałabym, żeby porastająca mnie trawa była tylko wytworem śpiącego umysłu, to zielone plamy na skórze nie chciały zniknąć, mimo iż byłam całkowicie przekonana o tym, że nie śpię. Rozebrałam się i obejrzałam dokładnie moje ciało. Zielone plamy można też było dostrzec na prawym ramieniu i łydkach. Były jeszcze blade, ale spodziewać się można było, że niedługo spod skóry wyłonią się rośliny. Trawa zaczynała wyrastać w miejscach normalnie odkrytych i wystawionych na promienie słoneczne, więc pierwszym pomysłem, który wpadł mi do głowy było to, że jeżeli odetnę kończyny od źródła energii trawa sama z siebie obumrze. Ponadto, nie mogłam pozwolić, by którykolwiek z klientów zauważył to dziwne zjawisko. Przez kolejne trzy dni, za nic mając zaskoczone spojrzenia otaczających mnie osób i trzydziestopniowy upał, paradowałam po stajni w bryczesach i bluzkach z długim rękawem. Nawet Felczer wydawał się zdezorientowany, nie wiem czy bardziej za sprawą mojego dziwnego stroju, czy faktu że przestałam poruszać temat koszenia. Właściwie w ogóle przestałam go o cokolwiek prosić. Wieczorami, w zaciszu mojego pokoju zdejmowałam z siebie ubranie i obserwowałam zachodzące na mojej skórze zmiany. Odcięcie od słońca nic nie dało – naskórek na nogach pękał, a spod niego wyrastała trawa. Zielone, blade plamy zaczęły już pojawiać się też na żuchwie. Rozebrana do naga patrzyłam w lustro. Stawałam się rośliną. Swoim wyglądałam przypominałam omszałe drzewo. Miejsca, w których trawa nie przebiła się jeszcze przez naskórek swędziały niemiłosiernie.

Czwartego dnia, znieczulona desperacją, za nic mając wyjście na jaw mojej tajemnicy, założyłam wieczorem bluzkę z krótkim rękawem i krótkie, stare dżinsy z obciętymi nogawkami. Jedyne czego chciałam, to dać mojej umęczonej skórze pooddychać. Jak gdyby nigdy nic weszłam do pokoju, w którym Felczer, zgadnie z wieczornym rytuałem sączył zimne piwo przy akompaniamencie hałaśliwego telewizora. Rozwaliłam się na kanapie. Felczer przyglądał się mi przez chwilę. Przez dobre kilka minut czułam na sobie jego wzrok, aż w końcu wstał, usiadł tuż obok mnie, ujął w dwa palce mój nadgarstek, uniósł go i cicho zapytał.

- Co ty masz na rękach?

Jedyne na co udało mi się zdobyć to skierowanie na niego obojętnego spojrzenia. Możliwe, że nawet się uśmiechnęłam. Zaczynałam wariować. Jego stara twarz zmieniała barwy pod wpływem światła bijącego z przelatujących po ekranie obrazów. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby się czegoś bał, a teraz był przerażony.

- Powinienem był skosić trawę . – Powiedział cicho i po chwili zerwał się z kanapy.

 

Warkot jeżdżącego po polu traktora słychać było do północy. Jednak ta rozpaczliwa, nocna batalia nie przyniosła rezultatów. Rano moje ciało wyglądało jeszcze gorzej, ale wtajemniczenie starego stajennego w sytuację pozwoliło na przywrócenie resztek nadziei i rozsądku moim działaniom. Odwołałam wszystkie planowane na najbliższy tydzień treningi i spotkania. Wygrzebałam z dawno nieużywanych, zakurzonych kosmetycznych przyborników pensetę, którą Felczer wytrwale, przynajmniej dwa razy dziennie wyrywał z mojej skóry małe roślinki wraz z korzeniami. Zadzwoniłam też do Mateusza, zdecydowana ściągnąć go do stajni jak najszybciej. Jeżeli nawet nie mógłby pomóc mi powstrzymać zarastania, to chciałam chociaż zobaczyć go i przekazać dyspozycję odnośnie moich czworonożnych podopiecznych, w razie gdybym nie była w stanie dłużej się nimi zajmować.

- Jeszcze tylko kilka dni – przekonywał – wiem, że miałem być już ale dojadę prosto na Grunwald. Zdążę na pewno na pierwszy dzień zawodów.

- Musisz przyjechać wcześniej. – Nalegałam – Teraz. Mamy… - pustka w mojej głowie nie pozwalała mi odpowiednio dobrać słów – mamy ogromny problem.

- Co? Znowu trzeba ostro pogonić Felczera?

- Nie – mój głos niecierpliwie się załamywał. – Trawa…

- Co jest z trawą?

- Jest jej za dużo, za dużo…. – Mateusz, ja zarastam! – duduniło mi w głowie, ale słowa nie chciały przejść przez gardło.

- Natalia, we wszystkich mediach trąbią o suszy i nieurodzaju. Powinnaś się cieszyć…

- Nie! – Krzyknęłam zniecierpliwiona. – Po prostu…. – wiedziałam, że cokolwiek powiem, nie zabrzmi to naturalnie – po prostu… bardzo za tobą tęsknię.

- Wiem. Byłabyś głupia, gdybyś nie tęskniła – po tonie głosu poznałam, że się uśmiecha. – A ja byłbym głupi, gdybym nie tęsknił za tobą.

Moje milczenie nie było dla niego najwyraźniej satysfakcjonującą odpowiedzią.

- Natalia, co się dzieje?

- Po prostu przyjedź. Już.

 

Siedziałam na kanapie z wzrokiem utkwionym w suficie, a Felczer, pochylony nad moim ramieniem w skupieniu wydłubywał z niego pojedyncze źdźbła. Był wieczór. Włączyliśmy telewizor, bo choć żadne z nas nie poświęcało mu uwagi, to dawał on nam pewnego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. Był elementem stałym – cząstką codziennego rytuału z czasów kiedy naszym największym problemem był upał.

- Nie wiem, czy powinieneś to robić. Najpierw były strzały, potem tarcze, teraz ja. Niedługo i ty się zarazisz.

- Złego diabli nie biorą – mruknął cicho, nie odrywając się od swojej pracy.

Zaśmiałam się.

- Myślisz, że to jakieś diabelskie sztuczki?

- Wiesz co myślę? – Zapytał zupełnie poważnie.

- Co myślisz?

Felczer westchnął ciężko i zmarszczył brwi. – Pamiętasz tego Węgra, który przyjechał do nas  na zawody rok temu? Tego wystrojonego jak pajac.

- Tego z długimi włosami i całą masą kolczyków i bransoletek? Pamiętam. A co?

- Któregoś wieczora, przy ognisku, wyciągnął małą czaszkę jakiegoś gryzonia. Paplał jakieś głupoty o przynoszeniu szczęścia i spełnianiu życzeń.

- Taaak – powoli zaczynałam sobie przypominać, o jaką sytuację chodziło staremu stajennemu. – Pamiętam, że tłumaczył nam co to za zwierzę, ale było to dla mnie zbyt skomplikowane. Nie przypominam sobie, żebyś wtedy z nami siedział. Nie sądziłam, że tego słuchałeś…

- Był już lekko wcięty i kazał każdemu z was wypowiedzieć do czaszki życzenie – kontynuował Felczer. – Powiedziałaś, że chciałabyś mieć na łąkach tyle trawy, żeby twoje konie nie były w stanie jej przejeść.

Przez chwilę milczałam. Felczer wyciągnął z mojej podświadomości wspomnienie, które zakopałam głęboko, nie uznając go za nic istotnego. Zaśmiałam się ironicznie.

- Stary Felczer jest zbyt stary, żeby robiły na nim wrażenie dziewczyny w samych stanikach ale wierzy w zabobony i magiczne amulety?

- Mając kilkanaście lat byłem już pewny, że bóg nie istnieje. Przez kolejne czterdzieści  lat życia oduczyłem się wierzyć w cokolwiek. Aż zobaczyłem dziewczynę, której pod skórą wyrasta łąka. Wiara w to, że istnieje jakakolwiek przyczyna tego co się dzieje,  zwyczajnie chroni przed obłędem. Wiara to nic więcej jak instynkt samozachowawczy w obliczu zagrożenia.

Jego słowa wywarły na mnie duże wrażenia. Byłam wycieńczona. Oczyszczona skóra swędziała, spod wyrywanej trawy wychodziło żywe mięso. To, co wyrywał Felczer było niewielkim ułamkiem. Na moich udach i łydkach pojawiały się kolejne zielone plamy.

- Kiedy przyjeżdża Mateusz? – Zapytał stajenny.

- Nie wiem. Powiedziałam mu, że musi przyjechać już.

- Powiedziałaś mu, że… - Felczer zawiesił głos w powietrzu.

- Nie. – Powoli podniosłam się z kanapy. Czułam się, jakby rośliny wyssały ze mnie wszystkie soki. Byłam słaba, ciężko było mi się poruszać.

- Myślę, że powinnaś mu powiedzieć  - nalegał Felczer.

- Myślę, że powinnam chociaż jego uchronić przed obłędem. – Doczłapałam się do drzwi i położyłam rękę na klamce. – Idę pojeździć.

Felczer przez chwilę patrzył na mnie, jakby chciał zaprotestować ale potem w jego oczach zobaczyłam litość, dla osoby, która w ostatnich swoich tchnieniach chce robić to, co przez całe życie sprawiało jej największą przyjemność.

Noc była ciepła i bezchmurna. Rześkie powietrze tchnęło we mnie siły i jakoś doczłapałam się na łąkę, na której pasły się konie. Diego stał spokojnie, kiedy się do niego zbliżałam. Kiedy zakładałam mu ogłowię obwąchał dokładnie moje nogi. Zdawał sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak. Podprowadziłam go do drewnianego ogrodzenia i przy jego pomocy wdrapałam się na koński grzbiet. Było bezwietrznie i spokojnie. Część koni leżała, pogrążona w delikatnym półśnie, część przyglądała nam się uważnie, część wytrwale przeżuwała długą trawę. Ruszyliśmy wraz z Diego przez łąki. Radość z siedzenia na końskim grzbiecie na jakiś czas odwróciła moją uwagę od piekącej skóry. Chłodne, nocne powietrze było niczym kompres położony na ranę.

Diego był synem mojego pierwszego konia – Dumki i do złudzenia przypominał swoją matkę – krótka, mieniąca się na słońcu odcieniami złota sierść, rzadka, czarna grzywa, rozłożona na dwie strony, duży, umięśniony zad. Jedyne, czego mu brakowało, żeby bliźniaczo przypominał Dumkę była odmiana na głowie. Miał je tylko na tylnych nogach. Byłam z nim od pierwszych dni jego życia, a on od początku poznawał czym jest łuk i strzały. Po tak utytułowanej w tej dyscyplinie mamie, jego przeznaczenie wydawało się jasne – musiał zostać koniem łuczniczym. Już w wieku czterech lat miał za sobą kilka startów i parę mniejszych sukcesów. Wyjazd na Mistrzostwa Polski był jednym z naszych długoterminowych projektów. Przygotowywaliśmy się do nich od pół roku, wdrażając w naszą pracę żelazną konsekwencję i dyscyplinę. Do zawodów zostały dwa tygodnie, a ja zupełnie o nich zapomniałam. Coś, co kiedyś było dla mnie najważniejszą rzeczą na świecie, w tym momencie nie miało żadnego znaczenia. Teraz Diego śmiało przedzierał się przez trawy swoim sprężystym krokiem, torując sobie drogę rozbudowaną klatką piersiową. Dojechaliśmy do toru. Po koszeniu Felczera nie było śladu. Z trudem można było odnaleźć słupki, wyznaczające korytarz, po którym powinien biec koń. Z rozstawionych na stałe tarczy wystawały kępy zielonej trawy. Przez chwilę pożałowałam, że nie wzięłam ze sobą łuku, bo mimo wszystko chętnie oddałabym kilka strzałów z grzbietu galopującego Diego. Z drugiej strony wiedziałam, że musiałabym zaangażować ostatnie, najgłębsze pokłady mojej siły żeby tego dokonać. Byłam wycieńczona. Pozwoliłam koniowi się paść, a ja zsiadłam i położyłam się w trawie. Na granatowym niebie widziałam gwiazdy, jednak wydawało mi się, że zaraz długie trawy nachylą się nade mną i zamkną, tworząc zieloną kopułę, a ja zostanę w niej na zawsze, obrastając zielenią i stając się żyzną glebą dla roślin. Obojętnie czy były to czary węgierskiego zawodnika i jego czaszki, czy zemsta przyrody, za próbę podporządkowania jej sobie, czy diabelskie sztuczki, czy kara za grzechy – wobec tej siły byliśmy bezsilni. Diego podszedł bliżej. Słyszałam jego chrupanie tuż obok mojego ucha. Na chwilę przerwał jedzenie i zbliżył chrapy do mojej ręki. Zaczął ją obwąchiwać, a potem złapał zębami, za wystającą mi spod skóry, maleńką kępkę. Kiedy wyrywał ją z moich mięśni ból był okropny, jednak jednocześnie, dotyk jego miękkich chrap był tak przyjemny, że nie miałam ochoty go odganiać. Zaczął skrupulatnie, miejsce przy miejscu wyskubywać z mojego ciała roślinki. Przeszło mi przez myśl, że nadszedł koniec, że zostanę teraz, kawałek po kawałku zjedzona przez swojego własnego konia. Skóra piekła i swędziała, ale jakieś przeczucie w środku sprawiało, że nie chciałam mu przerywać . W końcu, zmęczona i zupełnie obojętna zasnęłam.

Obudziłam się, kiedy świtało. Z oddali dochodziły nawoływania znajomych głosów. Rozejrzałam się wokoło – Diego pasł się jakieś dwadzieścia metrów dalej. Musiał jeść całą noc, na co wskazywał wgryziony i wydeptany obszar wokół mnie. Ten widok wydał mi się dziwny – już dawno  nie widziałam tak krótkiej, rzadkiej i wyschniętej trawy.

-Natalia! – Od strony lasu biegli do mnie Felczer i Mateusz.

- Natalia! Co się stało? – Mateusz wyglądał na przerażonego. – Twoje ręce…

Spojrzałam w dół. Na moich rękach i nogach było widać ogromne plamy, przypominające poparzenia. Sączyły się z nich ropa i krew. Mogę sobie wyobrazić, że dla Mateusza wyglądało to makabrycznie, tymczasem ja wymieniłam z Felczerem spojrzenia pełne entuzjazmu – ani śladu trawy, ani śladu zielonego koloru.

- Dobrze, że już wróciłeś – powiedziałam do Mateusza – może pójdziemy do domu i zrobicie mi coś do picia?

-Jasne – Mateusz przytulił moją głowę do piersi. – Strasznie się martwiłem. Opowiesz mi, co się tu dzieje.

- Opowiem. – Spojrzałam na Felczera, a potem oboje przenieśliśmy wzrok na pasącego się obok konia. – Opowiem.

Ogon Diego poruszał się rytmicznie, odganiając natrętne muchy, jego sierść błyszczała w Słońcu. Z całkowitym spokojem, nie zważając na to, że właśnie uratował mnie, a może i nam wszystkim życie, skubał trawę. Trawę, która już nigdy później nie odrastała tak szybko.


Komentarze

Popularne posty