CRAZY ZEKIERS - 3/2021
Bez zbędnych wstępów (bo przecież wszyscy wiemy o wiośnie, pandemii,
herpesie i zbliżającym się sezonie) z dumą oddaję w wasze ręce kolejny numer Crazy
Zekiers, jednocześnie przypominając, że jeżeli jesteście stałymi czytelnikami
mojego bloga, to możecie wspierać jego rozwój poprzez wpłaty na portalu
Patronite.pl
https://patronite.pl/wglowielucznika
DŻYGIT, NINJA CZY JEDNAK LESZCZ? – CZY MATEUSZ SZYMAŃSKI ZNOWU WPADŁ DO WODY?
We wtorek, 30 marca o godzinie 20:00 wszyscy zasiedliśmy przed
telewizorami aby obserwować występ, znanego nam z aren łuczniczych kolegi –
Mateusza Szymańskiego, w programie Ninja Warrior. Było to już drugie starcie
dzielnego dżygita z torem przeszkód, a trudno było nie zauważyć, że ten tor, ustawiony w piątym odcinku
eliminacji, był wyjątkowo wymagający. Mateusz uczynił swój występ
niepowtarzalnym już na początku, kiedy wkroczył na podest w stroju
historycznym, po czym bez chwili zwłoki, z wyjątkowa gracją zaczął się z niego
rozbierać, przy akompaniamencie ciszy, czekającej w napięciu widowni. Mateusz
pierwsze pięć przeszkód pokonał bez większych trudności, jednak doprowadzając
nas niemal do zawału, kiedy podczas przechodzenia po siatce nad basenem jego noga
niebezpiecznie zbliżyła się do tafli wody. Kłopoty pojawiły się dopiero w
„małpim gaju”. Widać było, że ręce zawodnika, od początku poddawane ogromnym
obciążeniom były niesamowicie zmęczone. I kiedy widać już było, że Mateusz nie
da rady posunąć się ani kawałka dalej i przełożyć metalowego kołka do kolejnego
uchwytu zdecydował się na skok na bezpieczną platformę z dość dużej odległości.
Decyzja ryzykowna, ale w tym momencie, jak się wydawało - jedyna słuszna.
Zabrakło centymetrów. Mateusz wpadł do wody, po tym jak nogami już
zahaczał o brzeg podestu. Odpadł na przedostatniej przeszkodzie i zajął
dwunaste miejsce, dwie pozycje za nisko aby dostać się do półfinału. I chociaż
Dżygit znowu się wykąpał, to jego występ zrobił, przynajmniej na mnie, ogromne
wrażenie.
Mateusz, wiedz, że z niecierpliwością czekamy na koleją edycję i trzymamy
kciuki! Bo z pewnością masz w sobie coś z Ninji i dużo z Leszcza, ale przede
wszystkim jesteś 100% KOZAK!
URODZINY DUMKI – ZAWODY JAKICH JESZCZE NIE BYŁO
„Połączenia tak dużej różnorodności dyscyplin łuczniczych na jednej
imprezie jeszcze nikt chyba nie zorganizował.” – Napisał mi w niedziele
wieczorem po zawodach Maciej Tomikowski. Przejrzałam w pamięci wydarzenia
ostatnich dni i nie mogłam nie przyznać mu racji – działo się naprawdę dużo.
Formuła towarzyskich zawodów łucznictwa konnego, zorganizowanych z
okazji ósmych urodzin mojego konia ewoluowała przez trzy tygodnie, w
odpowiedzi na co chwila pojawiające się, nowe przeszkody. Do pandemii i
związanej z nią ograniczeniami, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić i
które nie robią na nas większego wrażenia, doszła powszechna panika, wywołana
pojawieniem się w Europie wirusa HERPES – atakującego układ nerwowy koni oraz
kontuzja jednego z wierzchowców, dostępnego dla nas na miejscu, w stajni. Po
serii rozmów negocjacyjnych, wymienionych wiadomości i telefonów dysponowaliśmy
jednym koniem ze stajni i dwoma stacjonującymi na izolacji, na polu za lasem,
do podziału na dziewięć startujących osób. Co może wyjść z tak trudnej i
pokręconej sytuacji? Zawody drużynowe, których formuła zadziałała perfekcyjnie,
spotkała się z ogromnym entuzjazmem uczestników i dostarczyła im wiele
niezapomnianych wrażeń.
Oczywiście, na zawodach międzynarodowych – Mistrzostwach Świata czy
Europy prowadzi się klasyfikację drużynową i wlicza do niej wyniki zawodników z
poszczególnych państw. Sumuje się w niej wyniki wszystkich członków
reprezentacji uzyskane we wszystkich konkurencjach. U nas zasady były inne –
każdy z członków drużyny startował na jednym torze, a zawodnicy sami między
sobą ustalali kto na którym. Punkty uzyskane w danej konkurencji, przeliczane
zostały na procenty – najwyższy wynik to 100%. Istotna była strata lub
przewaga, jaką zawodnik zbudował nad rywalami dla swojej drużyny. Rywalizacja
zaczynała się więc już na etapie podziału zadań i dawała pole do zagrań
taktycznych, mogących zapewnić zwycięstwo.
Można się było spodziewać, że najsłabsze ogniwa drużyn zostaną
wystawione w konkurencji koreańskiej – pozornie najprostszej z wszystkich
trzech. Dobrym pomysłem mogło więc być złamanie tendencji i wystawienie na ten tor
najsilniejszego zawodnika, aby zbudował procentową przewagę, której wystarczyło
nie roztrwonić w pozostałych konkurencjach.
Formuła drużynowa okazała się szczęśliwa, zważywszy na fakt, że dużą część zawodników stanowiły osoby początkujące. Zamiast zaliczać jeden z pierwszych startów, które jak wszyscy wiemy, zwykle nie dają dużo więcej ponad „radości z udziału”, miały one poczucie, że ich wynik ma znaczenie, że liczą się w rywalizacji nawet choćby poprzez trafne obsadzenie ich w danej konkurencji. Oczywiście, dobór drużyn musiał być kontrolowany i dokonałam go osobiście. Niczym przy losowaniu grup na Mundial, zawodników podzieliłam na trzy koszyki, zależnie od prezentowanego poziomu i doświadczenia. Starałam się także mieszać kluby między sobą, rozdzielać pary i najlepsze przyjaciółki, tak aby jak najbardziej zintegrować towarzystwo. Istniało ryzyko, że jeżeli grupy będą dobierane na drodze losowania, to dwóch dobrych zawodników trafi do jednej drużyny, co zminimalizuje szanse pozostałych i zgasi entuzjazm rywalizujących. Biorąc pod uwagę fakt, że dysponowaliśmy trzema końmi, idealną sytuacją byłoby gdyby każdy zawodnik z grupy jechał na innym wierzchowcu. Jednak i tu musiałam się nieco wtrącić, dobierając konie według umiejętności konkretnych jeźdźców – dla dwóch koni były to pierwsze zawody w życiu i ze względów bezpieczeństwa, konieczne było obsadzenie na nich bardziej doświadczonych zawodników.
Jak to wyglądało w praktyce? Sprawdziło się to, czego można było się
spodziewać – na torze koreańskim wystartowali najmniej doświadczeni zawodnicy,
a niewielkie i zbliżone wartością zdobycze punktowe nie pozwalały na zbudowanie
dużej przewagi. Sytuacja zmieniła się po zmodyfikowanym torze polskim. Na
prowadzenie wyszła grupa nr 1, prowadzona przez Maciej Tomikowskiego, po tym
jak jej lider, nie trafiając wiele więcej niż Ania Guner czy Misia Raczkowska,
pojechał o wiele szybciej i nabudował dość sporą przewagę punktową. Jeżeli
chodzi o konkurencję węgierską to zdecydowanym zwycięzcą, czego można było się
spodziewać, została niezwykle pracowita i obiecująca juniorka – Ewa Kutryba.
Po godzinie 19:00, w całkowitych ciemnościach, przerzedzanych co
chwila błyskiem czołówek czy przyklejonych do strzał świetlików, ruszyliśmy na
trasę nocnej ścieżki łuczniczej. Dowodem na zadowolenie i zapał uczestników
jest fakt, iż mimo mrozu zdecydowali się oni na przejście dwóch kółek po trasie.
Przed rozpoczęciem miałam bowiem poważne wątpliwości co do tego, czy morale
drużyn, zbyt mocno schłodzone, nie opadnie. Po konkurencjach konnych i nocnej
ścieżce łuczniczej, na prowadzenie nieznacznie wysunęła się grupa trzecia,
nazwana roboczo „grupą juniorską”, zważywszy na fakt iż oprócz Ewy Kutryby i
Filipa Zawadzkiego, w jej skład wchodziła, co prawda pełnoletnia już ale wciąż
młoda, Misia Raczkowska. O zwycięstwie miał więc zadecydować dzień drugi i
rywalizacja w turnieju pieszym. W tym przypadku zawodnicy znowu stanęli na
wysokości zadania – nie zraził ich ani śnieg ani niska temperatura –
dostrzelali turniej do końca, uchronili karty przed rozmoczeniem, a nawet mieli
jeszcze siłę wystartować w konkurencji dodatkowej „strzał do dzika”. Turniej
pieszy sprawdzał wszechstronność zawodników. Było strzelanie na czas,
strzelanie z różnych odległości i pozycji, a nawet strzelanie do celów
ruchomych. Objawieniem konkurencji pieszych okazała się Malwina Borkowska –
zawodniczka z niewielkim stażem ale bardzo dobrze zapowiadająca się. Jej wyniki
w turnieju pieszym zapewniły zwycięstwo drużynie w składzie; Marta Pachołek,
Malwina Borkowska i Maciej Tomikowski.
Nagrody dla uczestników ufundowali – jeden z najsłynniejszych producentów strzał w Polsce, niezastąpiony Włodzimierz Woźnica (Custom Arrows Manufacture), wybitny psycholog sportu – Paweł Drużek (Mentalny Trening) oraz Natalia Koprowska (Natalia Koprowska – Łucznictwo Konne). Tytuł „pogromcy dzika” oraz kiełbasę z ubitego zwierza otrzymał Jacek Dudek.
Uczestnicy jeszcze nie zdążyli dojechać do domów, mokry śnieg po
zawodach jeszcze nie zdążył stopnieć, a już zewsząd posypały się wiadomości,
wyrażające zachwyt nad zawodami drużynowymi. „Formuła zmieniona z konieczności,
a jak dla mnie mogłaby stać się standardem.” –Napisał na facebook’u Łukasz
Iwanecki. Posypały się też pytania „Kiedy następne zawody?” W mojej głowie
klaruje się już jednak nowa idea. Marzą mi się zawody, wyłaniające
najwszechstronniejszego z łuczników konnych. O zrównoważonym, wieloaspektowym
rozwoju pisałam już na tym blogu nie raz. Co powiecie na WKŁK – Wszechstronny
Konkurs Łuczników Konnych? Zawody sprawdzające zarówno umiejętność szybkiego
strzelania do bliskich celów jak i wolniejszego na dalsze odległości,
strzelania z konia i z ziemi, z prawej i lewej ręki, słowem – mające na celu
wyłonienie zawodnika, który we wszystkim jest dobry. Podobną funkcję miał w
pewnym sensie pełnić tor polski – konkurencja najbardziej zbliżona do „warunków
bojowych”, wymagająca dobrego przygotowania konia i wysokich umiejętności
jeździeckich. Jednak nie można odmówić dużego znaczenia konkurencji węgierskiej
– moim zdaniem zawierającej kwintesencję łucznictwa konnego, czy konkurencji
koreańskiej – sprawdzającej przede wszystkim odporność psychiczną, przy
pozornie nietrudnych celach łuczniczych. Pomysł powoli lęgnie się w mojej
głowie i pewnie wyewoluuje do ostatecznych kształtów, napotykając po drodze na
niezliczone ilości przeszkód organizacyjnych, lecz jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to widzimy się jesienią. Trenujcie!
Z WIZYTĄ W… NOWEJ KAWALKADZIE
Z daleka widzimy konie, tarcze i zaparkowane wzdłuż drogi samochody. W
końcu trafiliśmy. Choć nowe miejsce nie jest znacznie oddalone od starego –
wciąż droga wiedzie przez wyremontowany już most w Murowanej Goślinie – to
widoki są tu zupełnie inne. Nie zdążyłam się jeszcze zorientować, jak daleko
ciągną się granice dzierżawionego terenu, ale jest on z pewnością
nieporównywalnie większy od tego w Rakowni. Konie pasą się na ogromnym, pełnym
trawy pastwisku, przy wjeździe kręci się mnóstwo ludzi, a drewniane konstrukcje
i odgłosy traktora, szlifierki i wbijanych gwoździ, jednoznacznie wskazują na
to, że jesteśmy wciąż na ogromnym placu budowy. Wchodzimy na teren i
rozpoczynamy długą litanię powitalną z wszystkimi, tak dobrze znanymi osobami.
Znienacka wyskakuje gromada dzieci, na czele z Matyldą Szymańską , gotowa
przytulić się do każdego kto przekroczy próg nowej stajni. Przed „nowym
szeryfem” kłębi się chmara zawodników, próbująca ustalić skład trzech grup przy
ośmiu startujących koniach. To dziwne uczucie, bo te twarze dotychczas
widywałam w bardzo określonym miejscu i określonych sytuacjach, a teraz znowu widzę
je, wszystkie razem ale na zupełnie innym tle.
To dopiero drugi dzień po przeprowadzce koni, a już organizowane są
towarzyskie zawody łucznictwa konnego, prowadzone są jazdy, a całkiem spora
grupa szykuje się do wyjazdu w teren. Anka jeździ traktorem w jedną i w drugą.
Tu nie ma casu na przerwy. Stajnia działała do ostatniego dnia w starej
lokalizacji i działa od pierwszego dnia w nowej. Przy budowie
pracują znajomi ludzie. Nie ma tu ekspertów, fachowców. Nową Kawalkadę
buduje stara Kawalkada, a jej fundamentem są tysiące telefonów, setki próśb,
ogromna ilość dobrej woli i przysług. Czy przeprowadzka wyjdzie stajni na
dobre? Na pewno! Konie mają tu zdecydowanie więcej miejsca, boksy są dużo
lepiej przygotowane, tor i ujeżdżalnie już powstają. Tylko to błoto, jak z
uśmiechem zauważamy, wydaje się niestrudzenie podążać za całą ekipą od Rakowni.
Niezabranie z domu kaloszy okazuje się dużym błędem. Ale i na to znajdzie się
sposób, kiedy tylko kawalkadowa ekipa osiedli się tam na dobre.
THE RIDER – filmowe wyciszenie
„The rider” to film z 2017 roku i jeżeli do tej pory jakimś cudem umknął on waszej uwadze to najwyższy czas go nadrobić.
Film w reżyserii Chloé Zhao, opowiada historię jeźdźca rodeo, który uległ poważnemu wypadkowi, w skutek którego doznał urazu mózgu. Pod dużym znakiem zapytania staje nie tylko jego powrót na arenę ale także normalna jazda konna. Historia na pierwszy rzut oka wydaje się banalna – filmy z podobną fabułą oglądaliśmy setki razy. Jednak to, co wyróżnia ten film to fakt iż ta historia wydarzyła się naprawdę, a głównego bohatera gra dokładnie ten sam człowiek, który ją przeżył - Brady Jandreau, na planie zaś akompaniują mu jego prawdziwa siostra i ojciec. I chociaż obsadzenie rzeczywistych osób, nie mających doświadczenia aktorskiego, w rolach odtwarzających ich samych wydaje się być pomysłem ryzykownym, to w tym filmie akurat ten zabieg działa doskonale. W każdej scenie widać niesamowitą, niewymuszoną szczerość i autentyczne emocje. Film warto też zobaczyć ze względu na zapierające dech w piersiach zdjęcia. „The rider” to historia o pogodzeniu się ze stratą i o zaakceptowania pewnego porządku świata i przekaz ten wybrzmiewa nie tylko w odniesieniu do głównego bohatera. Poznajemy też jego siostrę – osobę niepełnosprawną intelektualnie oraz najlepszego przyjaciela – który sam uległ dużo groźniejszemu wypadkowi. Pięknie pokazane są też relacje z końmi. Akcja poprowadzona jest niespiesznie, jednak pod cienką warstwą spokoju kryje się burza emocji. Film idealny na samotny, wiosenny wieczór, kiedy po całym dniu szalonego pędu potrzebujemy chwili wyciszenia.
OUTFIT MIESIĄCA
Nagrodę w konkursie na outfit miesiąca zdobywa Natalia Koprowska,
prezentująca wariację na temat pierwszego dnia szkoły, oscylującą wokół
tematyki rolniczej.
A tak naprawdę fotografia została wykonana przez Martę
Libertowską, kiedy w dzień przed zawodami, musiałyśmy przedzierając się przez
ciemny las zanieść siano stacjonującym na torze koniom.
ZDJĘCIE MIESIĄCA
Zdjęcie miesiąca zostało wykonane przez Jolantę Matonis, podczas
towarzyskich, drużynowych zawodów łucznictwa konnego „Urodziny Dumki”. Zdjęcie
wspaniale oddaje charakter dyscypliny. Błyskające, groźne oko Kaszmira, duża
prędkość, skupienie łucznika oraz jedność jeźdźca i konia – właśnie na tym
polega ten sport.
Na okładce oraz w numerze wykorzystano zdjęcia autorstwa Katarzyny Szymczyńskiej, Jolanty Matonis oraz Tomasza Koprowskiego
Numer powstał dzięki wsparciu moich patronów;
Zuzie Banasiak,
Joannie Zawadzkiej,
Markowi Żmudzie
i Tomaszowi Koprowskiemu
Komentarze
Prześlij komentarz