CRAZY ZEKIERS 2/2021
Niecierpliwie przebieramy nogami,
czekając na sezon i nawet nie dopuszczając do wiadomości, że któraś
już z kolei fala pandemii mogłaby przesunąć nam w czasie jego rozpoczęcie. Luty
dostarczył nam wielu wrażeń, związanych z trenowaniem w skrajnie zimowych
warunkach, by przez ostatni tydzień raczyć nas eksplozją iście wiosennej aury. Tym,
co poza piękną pogodą i perspektywą startów napełnia mnie entuzjazmem, jest
fakt, że to pierwszy numer Crazy Zekiers, który mam okazję wydać, wspierana
przez moich cudownych patronów. Jednocześnie przypominam, że jeżeli z jakichś
względów uznacie ten numer za wartościowy, to można pomóc mi w rozwoju mojej
reporterskiej kariery, przekazując na
jej rzecz niewielką kwotę, poprzez portal Patronite.pl, klikając w poniższy
link;
https://patronite.pl/wglowielucznika
Obojętnie, czy już przekonałam Was, że warto we mnie inwestować, czy jeszcze nie, zapraszam do lektury najnowszego numeru Crazy Zekiers.
ZRÓBMY TO Z DRUGIEJ STRONY
Praworęczny, czy leworęczny?
Które oko dominujące?
Humanista czy umysł ścisły?
To tylko niektóre z pytań,
którymi w ciągu naszego życia w różnych sytuacjach staramy się siebie
klasyfikować i ustawiać po którejś stronie. W łucznictwie padają one
szczególnie często, bo przecież jedna ręka trzyma łuk, a druga cięciwę,
wykonują one zupełnie inne czynności i ma ogromne znaczenie, po której stronie
będzie ta silniejsza. Na rękach się nie kończy, bo przecież tarcze zawsze mamy
po jednej stronie toru, odwracamy się w jedną stronę, a nawet jedziemy na
koniu, który też w kwestii kierunków ma swoje własne preferencje. Czy świat
łucznictwa konnego rzeczywiście jest aż tak jednostronny i asymetryczny?
Lepszy
na lewo
Kiedy w grudniu rozpoczynałam pracę w
nowej stajni, to jedną z pierwszych informacji o koniu, jakiej udzieliła mi
właścicielka było „ona jest lepsza na
lewo… nie, przepraszam – na prawo”.
Początkowo ta informacja uderzyła mnie, bo uznałam ją za zupełnie
nieistotną a może wręcz krzywdzącą dla konia, później jednak przypomniałam
sobie, jak często słyszałam podobne stwierdzenia, kiedy miałam więcej do
czynienia z rekreacją i szkółkami jeździeckimi. Niemal każdy z koni galopował
chętniej na jedną, niż na drugą stronę, wyginał się bardziej w jednym kierunku,
a raz nawet usłyszałam, jak właściciel konia powiedział, że gryzie on tylko na
lewo. W asymetrii koni nie należy doszukiwać się niczego złego, my,
przedstawiciele rasy ludzkiej zawsze mamy jedną lub drugą stronę ciała
dominującą, jednak należałoby się zastanowić gdzie w tym całym „skrzywieniu”
kończą się naturalne predyspozycje, a zaczyna praca, którą czasami nieświadomie
i mimowolnie wykonujemy sami.
Kiedy brałam udział w kursie
prowadzonym przez Jana Ratajczaka, specjalistę od lonżowania koni, zwrócił on
naszą wagę na to, że przeważająca większość koni jest „lepsza na lewo”. Wiązał
ten fakt, ze zwyczajowym prowadzeniem konia z jego lewej strony. Źrebaki, czy
młode konie, często wyrywne i idące mocno do przodu, prowadzone przez
właściciela, niejako owijają się wokół niego i wykształcają lepiej połowę
mięśni.
Abstrahując od powodów, dla których
czynności przy koniach wykonuje się zwyczajowo z jednej lub z drugiej strony
(lepsza organizacja w dużych ośrodkach, zwyczajowe wsiadanie z lewej,
wynikające z noszenia oręża, fakt iż większość ludzi ma prawą rękę silniejszą),
przede wszystkim należy zastanowić się na ile to, jak organizujemy się w
przestrzeni wokół konia jest uzasadnione. Przez lata wykształciliśmy system,
który nie tylko jest niepotrzebny, ale też może być szkodliwy tak dla konia,
jak i dla nas.
Kiedyś jeździłam na klaczy, która
sprawiała ogromne problemy przy wsiadaniu – cofała się, kręciła, machała głową.
Któregoś razu przeszłam na drugą stronę i zdecydowałam wsiąść z prawej. Klacz
nie ruszyła się. Zniosła to świetnie, czego nie można powiedzieć o mnie.
Opadłam na siodło jak worek ziemniaków, po tym jak mój świat wykrzywił się w
dziwny sposób. Przez chwilę nie mogłam zlokalizować moich kończyn, które
stanowiły bezwładną plątaninę. Nie do końca wiedziałam, gdzie jest koń, a gdzie
ziemia i wręcz zrobiło mi się niedobrze. Spróbujcie kiedyś poprowadzić konia
idąc po jego prawej stronie. Nic skomplikowanego, ale już po kilku krokach
odczujecie palącą potrzebę przeniesienia się na dugą stronę, nie mogąc uwolnić
się od poczucia, że „coś jest nie tak”.
Zawsze
miałaś lewą dobrą
Jestem na treningu, w Budojo, w
Warszawie, a Michał Choczaj nagrywa to, jak strzelam. Zaczynam jak zawsze –
pięć strzałów prawą ręką, potem odwracam się i kolejne pięć lewą. Michał odrywa
wzrok od kamery „No, lewą to ty zawsze
miałaś dobrą.”. „Zawsze!” – kamera rejestruje jeszcze moje oburzenie „Jasne - urodziłam się i tak miałam”. I
chociaż rzeczywiście rodzimy się już z pewnym wskazaniem na prawo- lub
leworęczność, to jednak faktem jest, że po urodzeniu, ani jedną ani drugą ręką
nie umiemy wykonywać żadnych precyzyjnych czynności i obie te ręce wymagają
ćwiczenia. Po kilkunastu latach życia i edukacji nastawionej ewidentnie na
naszą jedną stronę (pisz prawą, rysuj
prawą, weź sobie łyżkę do prawej – będzie ci łatwiej, nóż w prawej – widelec w
lewej), wydaje nam się, że pewnych rzeczy słabszą ręką nie jesteśmy w
stanie wykonać. Tymczasem wystarczy sobie coś złamać. Mnie zdarzyło się to w
wieku siedemnastu lat. Po dość nieprzyjemnym złamaniu i operacji dwóch palców
prawej ręki, byłam zmuszona przez sześć tygodni nosić na niej gips. Po tym
okresie, okazało się, że całkiem nieźle piszę, jem i kroję lewą ręką, a nawet
ze stuprocentową skutecznością jestem w stanie napełnić kieliszek, trzymając w
niej butelkę.
Moje oburzenie na słowa Michała
Choczaja „ty lewą zawsze miałaś dobrą”,
choć przesadzone i żartobliwe, było jak najbardziej zasadne. Nie zawsze dobrze
strzelałam z lewej ręki, ale faktem jest że już od wczesnego etapu mojej
kariery łuczniczej mocno nad nią pracowałam, aż doszłam do poziomu, na którym
to czy strzelam z prawej, czy z lewej ręki nie robi mi większej różnicy.
Symetryczne
łuki
Jeżeli ktoś chciałby mi udowodnić, że
poświęcanie czasu na strzelanie z drugiej ręki nie ma sensu, pewnie nie miałby
z tym większego problemu. Z off-sidem, czyli tarczą ustawioną po prawej stronie
trasy, mamy do czynienia tylko na torze polskim. Zwykle tarcza taka jest jedna,
lub dwie i są one ustawione pod takim kątem, aby przełożenie łuku do drugiej
ręki nie było konieczne, co gwarantują nam przepisy. Równie dobrze, można oddać
strzał, przekręcając się mocno w siodle i przekładając łuk nad głową konia. Jaki
więc sens ma czasochłonna praca i wielokrotne ćwiczenie strzelania z drugiej
ręki, skoro ma nam się to przydać tylko do jednego strzału, a bardzo możliwe,
że nie wyrobimy się i, tak czy inaczej, będziemy musieli oddać strzał z prawej?
Co prawda, została już stworzona konkurencja „Tor polski 360o”, w
której przekładanie łuku do drugiej ręki jest konieczne, ale wciąż jest to
konkurencja rozgrywana towarzysko i nie mająca znaczenia w klasyfikacji
generalnej zawodów. Strzelanie z drugiej
ręki przynosi nam jednak dużo więcej dobrego, niż tylko korzyści punktowe. W
łucznictwie, obie ręce wykonują bardzo precyzyjne czynności i angażowane są
bardzo konkretne partie mięśni. Strzelając tylko na jedną stronę, jesteśmy
trochę jak te młode konie, owijające się wokół prowadzącego je właściciela. Na
dłuższą metę prowadzi to do zaburzenia równowagi, asymetrii, skrzywienia,
nierównego rozwoju mięśni, a w końcu usztywnienia, przeciążenia jednej ze stron
i kontuzji. Łuki wschodnie, którymi posługujemy się my, łucznicy konni, są
symetryczne i można z nich z powodzeniem strzelać, trzymając łuk w jednej lub w
drugiej ręce, co jest błogosławieństwem,
z którego głupotą byłoby nie skorzystać. Łucznicy występujący w innych kategoriach
sprzętowych nie mają takiego szczęścia. Im pozostaje wyłącznie naciąganie łuku
drugą ręką, a to dopiero zajęcie nudne i bez szans na przyniesienie
jakichkolwiek korzyści punktowych na zawodach.
A
tak w ogóle, to masz dwie półkule
Nasza asymetria zaczyna się w mózgu –
centrum dowodzenia, z którego wysyłane są rozkazy do wszystkich elementów
naszego ciała, ale jednocześnie organ, na którego my sami mamy dość duży
wpływ. Poszczególne zadania podzielone
są na dwie półkule i, w dużym skrócie, prawa to ta bardziej kreatywna i
emocjonalna, a lewa to ta logiczna i racjonalna. Jednak bez względu na to gdzie
dokładnie przebiega podział zadań, nasz organizm funkcjonuje najlepiej, kiedy
półkule łączą się i współpracują. Paweł Drużek, psycholog sportowy, na jednej z
sesji pokazywał mi nagranie z treningu prowadzonego przez wybitnego trenera
tenisa - Alberto Castellaniego. Jako stały
element, wprowadził on w szkoleniu swoich podopiecznych muzykę klasyczną. Nie
dość, że puszczał zawodnikowi utwory Mozart‘a w trakcie rozgrzewki, to podczas
odbijania piłki kazał mu nucić zasłyszane wcześniej melodie. A wszystko po to, żeby pobudzić półkulę, która
normalnie przy wykonywaniu tych czynności jest zdecydowanie mniej aktywna.
Niestety, w naszej dyscyplinie wciąż jeszcze
małą wagę przywiązuje się do tego, co dzieje się tam, gdzie przecież wszystko
się zaczyna – w głowie. Tymczasem łucznictwo konne to dyscyplina niesamowicie
angażująca na poziomie psychicznym i neurologicznym. Do jej uprawiania
konieczna jest koordynacja całego ciała. Ba! Nawet dwóch ciał – naszego i konia
i jak się okazuje, także obu półkul mózgu. Podczas szybkiego przejazdu po
torze, znaczenie ma zarówno chłodne analizowanie sytuacji jak i działanie
intuicyjne, emocje i zaprogramowanie motoryczne, kreatywność i
stereognozja.
Dla naszego dobra, komfortu i
bezpieczeństwa, poświęćmy więc w tym miesiącu trochę czasu i energii i wsiądźmy
na konia z prawej strony, pojedźmy Węgra na drugą rękę, zjedzmy zupę, trzymając
łyżkę w lewej ręce.
Zróbmy to z drugiej strony.
CO Z TYMI ZAPAŁKAMI?
„Farciarz czy snajper” był dla mnie nie
tylko największym wyzwaniem, wśród organizowanych do tej pory przez Hajmat turniejów korespondencyjnych ale możliwe że największym
wyzwaniem w całej mojej łuczniczej karierze. I nie chodzi tu tylko o pogodę, bo
po przedłużeniu terminu nadsyłania wyników pojawiło się wiele słonecznych,
przyjemnych, zachęcających do strzelania dni. Jednak ilość i poziom skomplikowania problemów
logistycznych, z którymi przyszło mi się zmierzyć przy okazji tego zadania,
przerosły granice moich możliwości. Przyznaję się – poległam. Nie dostrzelałam
konkurencji do końca, nie wysłałam wyników. A dlaczego było aż tak trudno?
Po pierwsze, żeby przytwierdzić
zapałkę do maty należy dysponować sztywnym podłożem. Jeżeli mata jest
wystrzelana, to zapałka chociażby obklejona ze wszystkich stron najmocniejszą
taśmą klejącą, przy każdym strzale będzie się ruszać, odskakiwać i przesuwać.
Dlatego przed rozpoczęciem strzelania musiałam usztywnić mocno sfatygowany już
front maty i użyć kilku zwojów streczu na jego przymocowanie.
Po drugie, zapałka jest mała i z pewnej
odległość jej nie widać. Dobrym rozwiązaniem może okazać się użycie czarnego
streczu. Na jego tle, jasna zapałka widoczna jest świetnie… do czasu. Po
kilkunastu strzałach, tło zapałki nie jest już gładkie. Od dziur powstałych po
wyciągnięciu strzał odbija się światło, a mała kreseczka pośród nich ginie,
szczególnie jeżeli patrzymy z odległości 15 metrów. Konieczna jest więc zmiana
miejsca umocowania zapałki lub zmiana maty co jakiś czas, a jak już wspomniałam
– zapałka jest mała i przestrzelenie jej może zabrać nawet kilka „jakichś
czasów”.
Po trzecie, szlag człowieka trafia,
kiedy jego strzała ląduje w macie w taki sposób, że strzała opiera się o
zapałkę, przylega do niej krawędzią, lub też ociera się o jej czubek, zupełnie
tak, jakby za chwilę miała ją zapalić. Żadnego z tych trafień nie możemy sobie
jednak zaliczyć. W zasadach powiedziane było jasno – złamać zapałkę. Nie
drasnąć, nie dotknąć – złamać. Oznacza to, nie mniej nie więcej, że musisz
trafić w sam środek cieniutkiego patyczka. W przeciwnym razie zapałka przesunie
się, a tobie pozostanie złość na to, że musisz zaczynać kolejną serię.
Po czwarte, nierzadko, po wystrzeleniu
pierwszej strzały w serii okazuje się, że jej lotki całkowicie zasłaniają ci
zapałkę i musisz iść do tarczy i ją wyjąć. Prowadzi to do sytuacji, że musisz
podchodzić do tarczy co dwa/trzy strzały i zapewniam was, ze nigdy nie
uczestniczyłam w strzelaniu na tak mały dystans, które byłoby jednocześnie tak
czasochłonne.
Po piąte, jest zimno.
Po szóste, podłoże które jeszcze na
początku było sztywne i umożliwiało umocowanie zapałki tak aby nie przesuwała
się ona przy każdym strzale, teraz już jest podziurawione, zapałka więc, tracąc
oparcie, majta się na prawo i lewo.
Po siódme, tracisz rachubę, bo serie
które oddajesz do tarczy nie są równe, a kartka na której notujesz ilość
oddanych strzałów leży bezpieczna w wewnętrznej kieszeni Twojej kurtki, a tobie
nie chce się po nią sięgać za każdym razem kiedy przerywasz strzelanie, bo…
patrz punkt czwarty.
Po ósme, zaczyna się ściemniać i zaraz
trzeba będzie kończyć.
Mimo kilkukrotnych prób nie udało mi
się strzelić do końca turnieju korespondencyjnego „Farciarz czy Snajper”, ale
mam nadzieję, że innym poszło lepiej i że trudności które j napotkałam, są w
dużej mierze uwarunkowane kolorem moich włosów, bo przecież musi istnieć jakiś
łatwiejszy, przyjemny sposób na rozegranie tego turnieju. Jestem szalenie
ciekawa wyników i nie mogę się już doczekać, kiedy widząc kto został zwycięzcą
będę mogła wydać okrutny, zawistny wyrok, czy jest to rzeczywiście snajper czy
może jednak farciarz. Czekam też z niecierpliwością na marcowy turniej
korespondencyjny, licząc na to, że tym razem uda mi się dokończyć dzieła i że
nie będziemy strzelać do ziarnka brązowego ryżu.
Z
WIZYTĄ W… CZOŁCZYNIE
W Czołczynie, małej wiosce obok
Lutomierska, w województwie łódzkim jest stajnia. Leży ona tuż przy niewielkim
lasku, tak, że wjechać do niego można bezpośrednio z terenu ośrodka. Kiedy
pójdziesz prosto główną leśną drogą a potem skręcisz w charakterystycznym
miejscu pomiędzy jednym a drugim drzewem (inną cechą charakterystyczną jest to,
że jedno jest cieńsze od drugiego), a potem przejdziesz na przełaj przez las,
to po chwili wyjdziesz na łąkę, na której zobaczysz porozstawiane w pozornym
nieładzie słupki od pastucha z poprzeciąganymi pomiędzy nimi linkami. Widok
może być dość zaskakujący i niezrozumiały dla przechodniów. W Czołczynie, a
nawet w całym województwie łódzkim o łucznictwie konnym niewielu słyszało, a
jeszcze mniej osób miało okazję obserwować tę dyscyplinę na żywo. Dlatego
dzisiaj, zamiast odwiedzać rozsiane po Polsce ośrodki łucznictwa konnego,
zabieram was z wizytą do nas, gdzie codziennie cierpliwie i ciężko pracując od
świtu do zmierzchu, przecieramy łuczniczo-konne szlaki w łódzkim.
Do ośrodka szkoleniowo-jeździeckiego „De
la Sens” przeprowadziłyśmy się z Dumką około rok temu, obdarzone dużym
zaufaniem właścicieli, którzy pozwolili nam na uprawiać te niszową dyscyplinę,
na jednym ze swoich długich padoków. Od stycznia dostałyśmy możliwość wydzierżawienia
dość sporego kawałka ziemi na tyłach stadniny, na łące leżącej między ścianą
lasu, a przepływającą 200 metrów dalej rzeką Ner. Nowe tereny pozwalają nam na
większą swobodę, ustawianie pełnowymiarowych torów i ich różnych wariantów.
Chętnych na treningi łucznictwa konnego zaczyna przybywać, co daje podstawy do
śmiałego spoglądania w przyszłość. Sama stajnia „De la sens”, specjalizuje się
w rekreacji, obozach jeździeckich dla dzieci, półkoloniach i koloniach chociaż
nie brak tam też zawodników startujących w skokach i ujeżdżeniu. A jeżeli komuś
atrakcji wciąż jest mało, to zapraszam do mnie na zajęcia łucznictwa
wschodniego i łucznictwa konnego. Średnio raz w miesiącu spotykamy się na
naszej strzelnicy, aby postrzelać razem w ramach turnieju korespondencyjnego, a
już niedługo, bo w weekend 20-21 marca będzie okazja obserwować zmagania
łuczników konnych w ramach towarzyskich zawodów, organizowanych w dniu urodzin
Dumki.
Wielce prawdopodobne jest również, że
już wkrótce łucznictwa konnego można będzie można też spróbować w niemniej urokliwej
lokalizacji, po drugiej stronie Pabianic – w Czyżeminku. Czy łucznictwo konne
ma szansę rozwinąć się w centralnej Polsce, a województwo łódzkie może stać się
łuczniczą potęgą? Niewykluczone, ale do tego celu droga wciąż jest jeszcze
daleka. Póki co, rozkoszując się pierwszymi ciepłymi promieniami wiosennego
słońca, trenujemy, budujemy tarcze, ustawiamy koniowiązy, kosimy trawy, w
nadziei na znalezienie ukrytych pod nimi strzał i cieszymy się tym, że możemy
robić dokładnie to, co robić lubimy najbardziej.
WEWNĘTRZNA GRA – COŚ, CO POWINIENEŚ PRZECZYTAĆ
Polecając wam tę książkę, mam poczucie
jakbym oddawała w wasze ręce skarb, wyjmowała ostatniego asa z rękawa i
odkrywała wszystkie karty. Jednak zazdrość o wiedzę to coś, co najbardziej
blokuje rozwój dyscypliny, a niestety często obserwuje się ją u trenerów i
instruktorów w sportach jeździeckich. W łucznictwie konnym jest ona również dość
powszechna, głównie z tego powodu, że większość trenerów jest jednocześnie
czynnymi zawodnikami. A przecież tylko rywalizacja gwarantuje rozwój
dyscypliny, a im mądrzejsi i lepsi są nasi rywale tym bardziej powinniśmy się
cieszyć.
Oddaję więc w wasze ręce tę skarbnicę
wiedzy, zupełnie spokojna, a wręcz z nadzieją, że przynajmniej część z was po
nią sięgnie i zrobi z niej użytek. Mowa tu o cienkiej książce, którą w
księgarniach internetowych można kupić już za niecałe 20 zł, która nosi tytuł „Wewnętrzna
gra” i jest o… tenisie. Tak, okładka z tenisową piłeczką nie mogłaby być
bardziej jednoznaczna. Timothy Gallwey to były trener tenisa, jednak ta
dyscyplina, pozornie zupełnie inna niż łucznictwo, jest tylko pretekstem do
pokazania pewnych koncepcji, które z powodzeniem można przełożyć na inne
dyscypliny sportowe. Jeżeli uprawiasz jazdę konną lub łucznictwo i to obojętnie
czy startujesz w zawodach czy nie, skorzystasz dużo na przeczytaniu tej
książki, jednak jestem przekonana, że jeszcze więcej skorzystasz, jeżeli jesteś
trenerem lub instruktorem jakiegokolwiek sportu.
Gallwey przedstawia w „Wewnętrznej
grze” wiele ciekawych teorii, jednak moim zdaniem, najbardziej wartościowa jest
ta dotycząca naturalnych procesów uczenia się. Często niestety dominuje u nas
błędne przeświadczenie, że im więcej płacimy za lekcję lub trening, tym więcej
rad i wskazówek powinniśmy podczas niej usłyszeć. Presji tej niestety ulegają
również instruktorzy, którzy próbując za wszelką cenę wypełnić 50 minut zajęć
powtarzają w kółko „pięta w dół”, „bark niżej”, „mocniej rozerwij”. Zaczynamy
rozmowy o złych nawykach, których trzeba się pozbyć, albo które trzeba zmienić,
a po miesiącach nieudanych prób stwierdzamy, że naszych błędów nie da się
skorygować. „Wewnętrzna gra” zachęca do podejścia do tematu złych nawyków z
innej strony i absolutnie nie zaleca korygowania ich na siłę.
Jeżeli chodzi o czynnych sportowców,
startujących w zawodach to na pewno bezcenne będzie dla nich zapoznanie się z
rozdziałami dotyczącymi umiejętności koncentracji w stanie rozluźnienia. Jeżeli
kiedykolwiek doświadczyłeś tak zwanego „flow”, stanu, w którym wszystko
przychodzi ci łatwo, skupiasz się tylko i wyłącznie na wykonywanej czynności,
czerpiesz przyjemność z tego, co robisz i masz przeświadczenie, że nic złego
nie może się stać, to wiesz, jak bardzo pożądany jest ten stan dla sportowców.
„Inner game” to książka uświadamiająca
wiele rzeczy, do których już przywykliśmy i uznajemy je za „normalne”. Pozycja
obowiązkowa dla trenerów i sportowców, którzy chcą być jeszcze lepsi w tym co
robią, a przede wszystkim chcą czerpać z tego jeszcze więcej radości.
ZDJĘCIE
MIESIĄCA
Zaszczytny tytuł otrzymuje zdjęcie
wykonane przez Malwinę Borkowską, podczas pieszego treningu łuczniczego. Poza
ciekawym efektem kolorystycznym i niebanalnym kadrem, zachwyca przede wszystkim
trafność z jaką uchwycony został klimat jednego z pierwszych dni ataku wiosny.
Topniejący śnieg, błoto, wystrzelany środek tarczy i dwie ładne dziewczyny,
ubrane typowo „stajennie”. Czego chcieć więcej?
Wpis powstał dzięki pomocy moich
patronów
Marka Żmudy,
Joanny Zawadzkiej
oraz anonimowej łuczniczki
i anonimowego sponsora.
Komentarze
Prześlij komentarz