Crazy Zekiers 1/2021
Kiedy
przychodzą mrozy na torze jest za twardo, kiedy przychodzi odwilż – za ślisko.
Regularne trenowanie w styczniu jest więc nie lada wyczynem, a największymi
przyjaciółmi człowieka stają się kalesony, termosy, mufki, wełniane skarpetki i
ogrzewacze do rąk. Dla mnie styczeń był czasem odsunięcia się od sportowej
formy na rzecz planowania, załatwiania formalności, organizowania nadchodzącego
roku. Mimo to, udało mi się odwiedzić Łomianki, a także dołączyć do turnieju
korespondencyjnego, organizowanego przez HAJMAT. W nowym numerze Crazy Zekiers
nie braknie też książki godnej polecenia, a prawdziwą perełką tego wydania jest
artykuł napisany z dużą pomocą Michała Choczaja, najbardziej doświadczonego
trenera łucznictwa konnego w Polsce. Dowiecie się z niego dlaczego warto dużo
strzelać i dlaczego warto liczyć ile się strzela. Jednak zanim, mimo niskich
temperatur, złapiecie za łuk i ruszycie na trening, przeczytajcie krótkie
łuczniczo-konne wiadomości z Polski.
Z WIZYTĄ W STAJNI NAD WISŁĄ
Kluczem
do sukcesu zawsze jest znalezienie ulicy „Armii Poznań”. Jeżeli w Łomiankach
znajdziesz i skręcisz w ulicę Armii Poznań, to na pewno prędzej czy później
dotrzesz pod adres Podwale 42, mimo że po drodze miniesz jeszcze kilka innych
stajni dużo bardziej przypominających stajnie niż wąski, zastawiony samochodami
wjazd z podwórkiem po prawej i zardzewiałą bramą po lewej stronie. Pamiętam, że
kiedy pierwszy raz jechałam na trening łucznictwa konnego do „Stajni nad
Wisłą”, to przez około godzinę kręciłam się w kółko, nie znajdując pomocy
w wyświetlanej na ekranie telefonu
nawigacji. Teraz, nie tyko bez problemu znajduję ulicę Armii Poznań ale też
odruchowo, mimo że mamy zimę, zwalniam przy ogromnym banerze „zwolnij – nie
kurz”. Łomianki przyszło mi już bowiem odwiedzać wiele razy, przy okazji
treningów, zawodów i warsztatów. Bo chociaż prowadzący stajnię Jasiek i Ola
specjalizują się kolejno w ujeżdżeniu i skokach, to łucznictwo konne zawsze
było integralną częścią tego miejsca, za sprawą ścisłej współpracy z grupą AMM
Archery.
Wysiadam
z samochodu i wchodzę na podwórko, na którym oprócz koni, kotów, ludzi i psów
spotkać też można szalenie bardziej oryginalne kreatury, jak olbrzymi biały
kozioł i gruba czarna świnia. Na placach odbywają się jazdy, które Jasiek
nadzoruje donośnym głosem z tarasu. Przechodzę obok ujeżdżalni, po
charakterystycznym błocie, które jak mam wrażenie, zalega tu zawsze
niezależnie, czy jest styczeń, październik czy czerwiec. Kieruję się w prawo,
na tor łuczniczy, na który przejście to kolejne spotkanie z błotnistymi
koleinami i tam spotykam Michała Choczaja z Przedzimkiem, obecnie stałych
łuczniczych rezydentów stajni. Kolejne, wydeptane obok siebie ślady świadczą o
tym, że tor był już kilkakrotnie przesuwany. Charakterystyczne słupki, jakich
nie ma chyba na żadnym innym torze łuczniczym i tarcza węgierska, ustawiona na
konstrukcji, która zdaje się zaraz rozlecieć, a która niewzruszenie wytrzymuje
intensywne ostrzały, od czasów kiedy jeszcze stacjonowali tu Jagoda z Wiewiórem,
to dwa charakterystyczne elementy tego miejsca.
Nie mniej charakterystyczne są gałęzie drzew, czeszące kaski, kiedy
wracasz stępem wzdłuż toru i masz konia normalnego wzrostu. Pamiętam kiedy
byłam tu na pierwszych warsztatach z Dumką, latem, trzy lata temu. Zrywałam z
tych gałęzi czereśnie i posilałam się nimi pomiędzy kolejnymi przejazdami. Warsztaty
łucznictwa konnego organizowane są w Łomiankach od dawna i przez lata
przewinęło się przez nie setki kursantów. Nie mniej godne polecenia są też
organizowane w tej lokalizacji od dwóch lat zawody rankingowe „Strzały nad
Wisłą”.
Po
skończonym treningu, podczas którego Przedzimek dzielnie zmagał się z grząskim
podłożem, jest czas na schowanie się w domu, w którym po zmroku, za sprawą
roztaczającego ciepło kominka, skupia się całe życie stajni. Nauczeni
traumatycznymi doświadczeniami, wlewamy do czajnika wodę z baniaków, unikając
cieknącego z kranu płynu o smaku żelaza i przygotowujemy herbatę. Jasiek co
jakiś czas wpada i wypada z pomieszczenia, bo zawsze znajdzie się coś, co
jeszcze powinien zrobić. Michał głaszcze Dropsa, który najpierw usypiając
czujność spokojnym zachowaniem po pewnym czasie rzuca się z zębami na jego
rękę. Przychodzi Renata i zaczyna coś opowiadać, a w jej opowieści najczęściej używanym
słowem jest słowo „Panicz”, co nie wydaje się już takie dziwne, kiedy wie się,
że to imię jej konia. Nie wiem, czy pod wpływem rozchodzącego się z kominka
ciepła, czy pod wpływem spokojnej atmosfery, kanapy zdają się stawać coraz
głębsze i głębsze. Pamiętam, jak kiedyś siedział na nich Adrian Błazeusz,
obłożony gromadą małych kotków. Pamiętam też, jak wstałam z tej kanapy, kiedy
Michał przyszedł pogratulować mi zwycięstwa w klasyfikacji generalnej zawodów. Bo
wspomnień ze Stajni nad Wisłą zdążyło się w mojej głowie nazbierać już dużo i
wszystkie są jak najbardziej pozytywne.
UMIESZ LICZYĆ? LICZ STRZAŁY!
W pierwszych tygodniach stycznia, opublikowałam na swoich profilach w mediach społecznościowych grafikę, zawierającą podsumowanie 2020-y roku. Poza typową listą wygranych zawodów i zdobytych medali, obrzydliwie pompującą, i tak już wybujałe ego i napędzającą lawinę obowiązkowych „lajków”, mogłam dumnie umieścić na niej statystykę, której posiadaniem, oprócz mnie, poszczycić się może tylko jedna osoba w Polsce – 36 520 oddanych strzałów. Zdawałam sobie sprawę z tego, że liczba ta zawiera w sobie pewien margines błędu i jest raczej niedoszacowana, co tylko potwierdził Michał Choczaj, który kilka dni później podał mi już dokładniejszy wynik – 37 020, ale już sama świadomość rzędu wielkości jest kwestią, przynajmniej dla mnie, szalenie ekscytującą. To właśnie Michał jest autorem pomysłu liczenia oddanych strzałów i ową drugą osobą, która podobne statystyki może też odnieść do siebie. Przez cały rok skrupulatnie umieszczał w arkuszu exel’a raportowane przeze mnie cyferki, wyliczał średnie, tworzył i analizował wykresy i zgodził się napisać razem ze mną ten artykuł, w którym opowiadamy wam o wciąż realizowanym projekcie, z którego jesteśmy naprawdę dumni.
Po co liczyć?
Pomysł
liczenia oddanych strzałów Michał Choczaj podsunął mi po raz pierwszy bodajże
jesienią 2019-tego roku, a ponieważ z doświadczenia wiem, że zdecydowana
większość koncepcji Michała Choczaja, nawet na początku wydająca się szalona,
prędzej czy później okazuje się słuszna i warta wdrożenia, to z entuzjazmem
zaczęłam liczyć ilość strzałów oddanych na treningach. Do końca 2019-tego roku,
przyzwyczaiłam się do powyższych czynności na tyle, że weszłam w 2020-y z już
wypracowanym nawykiem, dzięki którem udało mi się skrupulatnie i regularnie
odnotowywać powyższe statystyki przez cały okres jego trwania.
Nie
minęło dużo czasu, zanim przekonałam się, że liczenie oddanych strzałów
rzeczywiście jest dobrym pomysłem. Po pierwsze, wcześniej absolutnie nie miałam
pojęcia, jakiego rzędu wielkości były to liczby. Świadomość, że podczas
typowego treningu oddajesz np.150 strzałów pozwala na lepszą jego organizację –
zaplanowanie nad jakimi elementami i przez ile serii będę pracować, ile
strzałów poświęcę na rozgrzewkę, z jakich odległości będę strzelać. Poza tym,
pozwala świadomie planować dni wolne i nieuniknione „urlopy” od strzelania,
wynikające najczęściej z wyjazdów, świąt, obowiązków rodzinnych.
Wiedza na temat tego, ile strzałów oddajemy uświadamia też nam, że na trening zawsze jest czas. Michał podkreśla, że oddanie 60 strzałów, z łuku tradycyjnego, z niewielkiej odległość zajmuje około kwadransa, razem z rozgrzewką. Jeżeli więc masz w ciągu dnia pół godziny wolnego, to jesteś spokojnie w stanie wykonać porządny, 100-strzałowy trening. Bardzo dobrym pomysłem jest znalezienie sobie kogoś, z kim będzie się dzielić rezultatami. Człowiekowi bardzo często wydaje się, że nie ma czasu na trenowanie – do momentu, aż pomyśli "nie no, przecież nie wyślę dzisiaj zera, głupio mi będzie...", a wtedy łapie za łuk i czas magicznie się znajduje. Poza tym, świadomość, że ktoś regularnie strzela, sprawia, że sam nabierasz na to ochoty. Dokładnie tak było w przypadku Michała, który w kwietniu 2020-ego roku stwierdził, że on też będzie mi meldował o swoich poczynaniach i powrócił do regularnych treningów, na które wcześniej nie znajdował czasu, zajęty trenowaniem innych.
Jak
liczyć?
Zwykle
kiedy dzielę się ze znajomymi informacją – wystrzeliwuje około 200 strzał dziennie, to
reagują w najlepszym razie zdezorientowanym uśmiechem. Bo pierwsze, co staje im
przed oczami, to scena, w której nock’ując kolejne strzały odliczam …123, 124,
125… W rzeczywistości liczenie jest bardzo proste – wiesz ile masz strzał w
kołczanie, pozostaje więc tylko liczyć wystrzelone serie. A żeby je liczyć,
trzeba mieć gdzie to zapisywać. Nie łudźcie się, że zapamiętacie. Liczenie w
pamięci przeszkadza się skupić na technice a poza tym łatwo się pomylić. Michał
ma przy kołczanie rzemyk z przesuwanymi koralikami. Po każdym opróżnionym kołczanie, niczym
odmawiając kolejną zdrowaśkę w różańcu, przesuwa kolejny koralik w dół. Ja
zazwyczaj używam długopisu i kartki, na której stawiam krzyżyki. Można też
używać małych mechanicznych albo elektronicznych liczników (używanych np. przez
magazynierów). Jednostki bardziej zaawansowane technicznie klepią na
smartfonach.
Na
koniec dnia wynik trafia do arkusza excel’a, często wraz z kilkoma słowami
komentarza typu "dziś kiepsko", "zmęczony po wczoraj" albo
przeciwnie, "świetnie szło". Pozwala to potem łatwiej się
zorientować, kiedy obciążenie było za małe, kiedy za duże, jaka ilość strzelania
grozi kontuzją, dlaczego była kilkudniowa przerwa itd.
Potem
przychodzi czas na analizowanie danych. Zakładamy, że idealnie byłoby w każdym
tygodniu trenować przez 6 dni, z jednym dniem odpoczynku. W łucznictwie
sportowym (olimpijskim) najczęściej
przyjmuje się cykl tygodniowego treningu wyglądający w ten sposób, że
poniedziałek jest wolny, od wtorku do czwartku stopniowo zwiększa się
obciążenie aż do maksimum, następnie piątek robi się luźniejszy, tak aby na
sobotę i niedzielę – czyli wtedy, kiedy zazwyczaj wypadają zawody – strzelić
około 3/4 maksymalnej ilości strzał z optymalną formą.
My stawiamy sobie podobne założenia i z wyników z całego tygodnia wyciągamy "sześciodniową średnią", zakładając, że siódmy dzień powinien być wolny. To "wygładza" dane i pozwala łatwiej zaobserwować tendencję spadkową czy wzrostową, powiązać ilość strzelania z odczuwanym zmęczeniem, kontuzjami czy wynikami na zawodach.
Wynik
działania
Dane
z jednego roku i pochodzące tylko od dwóch osób nie dają może jeszcze
możliwości wyciągnięcia daleko idących wniosków, co do tego jaka liczba jest
optymalna i w jaki sposób zwiększenie i zmniejszenie ilości oddawanych w ciągu
tygodnia strzałów wpływa na dyspozycję na zawodach. Jednak już teraz jesteśmy w stanie wysnuć
kilka prostych, acz wartościowych wniosków.
Po
pierwsze, warto aby trening był dłuższy niż 60 strzałów. Przed strzelaniem oczywiście robimy
rozgrzewkę, a i tak pierwsze kilkanaście/kilkadziesiąt strzałów nie jest
zazwyczaj optymalnych. Jedne dni są pod tym względem trudniejsze niż inne.
Jednak nawet w najgorszym przypadku po około pięćdziesięciu strzałach organizm się
"uruchamia" i zaczyna prezentować poziom najbardziej zbliżony do
aktualnej formy.
Po
drugie, nawet w przypadku dramatycznego braku czasu, można zrobić trening z dziesięciu metrów, albo nawet tylko
na 3-4 m. Jeśli nie musisz daleko chodzić po strzały, to strzelanie idzie
piorunem. I można to zrobić w domu. Jednocześnie trzeba się wystrzegać
nadmiernego skupiania się na liczbach i strzelania szybko i byle jak, byle by
tylko „odbębnić” określoną liczbę. Czasem lepiej zwolnić i przyjrzeć dokładniej
technice, nawet kosztem spadku ilości oddanych strzałów.
Po
trzecie, zapisywanie ilości oddanych strzałów pozwala poznać swoje możliwości,
czyli krótko mówiąc, dowiedzieć się „kiedy boli”. Jeśli masz czas i ochotę strzelić naprawdę
dużo strzał, to warto podzielić trening
na dwie sesje. W jednym kawałku takie strzelanie robi się monotonne, chyba że
chcesz pobić rekord. I łatwo się nadwyrężyć. Przerwa daje czas na wsłuchanie
się we własny organizm i zastanowienie, czy kolejne kilkaset strzałów to na
pewno dobry pomysł.
Po
czwarte, prowadzenie takich statystyk jasno uzmysławia, że mimo iż trenujemy
łucznictwo konne, treningi z ziemi są bezwzględnie podstawą. Przez godzinę na
koniu wystrzeliwujesz około cztery razy mniej strzał niż przez godzinę na
ziemi, a powszechnie wiadomo, że łucznictwo konne bazuje na powtarzalności i
zautomatyzowaniu czynności, a co za tym idzie – wymaga wielokrotnego
powtarzania określonych ruchów. Siadając na konia powinniśmy więc jedynie
wykonać to, czego doskonale nauczyliśmy się już na ziemi i co powtórzyliśmy tysiące
razy. Na koniu bowiem mamy do kontrolowania tyle nowych elementów, że samo nock’owanie
i strzelanie rzeczywiście powinno być już czymś automatycznym.
Po
piąte, wystrzeliwanie dużej ilości strzał pozwala na dość szybkie i bezbolesne
wprowadzanie korekt. Chyba każdy z nas miał do czynienia z sytuacją, że po
poprawieniu jakiegoś elementu w postawie, chwycie, punkcie kotwiczenia - nagle
po prostu przestawał trafiać. Jest to jak najbardziej naturalne, strzała bowiem
pod wpływem wprowadzonych przez nas zmian zmienia nieco tor lotu. Wtedy nie
pozostaje nic innego jak, nie zrażając się kolejnymi pudłami, strzelać,
zwracając uwagę jedynie na nowowprowadzone elementy. Celność wraca z czasem, a
im więcej strzał oddajemy w ciągu jednego treningu, tym mniej treningów zajmie
nam jej odzyskanie.
Dumni
z tego, że udało nam się wytrwać w postanowieniu liczenia strzałów przez cały
rok, podbudowani wnioskami i głodni nowych doświadczeń dalej trenujemy, liczymy
strzały, dzielimy się ze sobą wynikami i mamy nadzieję za rok oddać w wasze
ręce dokładniejsze, bardziej rozbudowane statystyki i odkrywcze wnioski.
Natalia Koprowska i Michał
Choczaj
KORESPONDENCJA Z HAJMATEM
O tym, że Grzegorz Reclik jest szalony wiemy nie od dziś. Jednak fakt, iż od miesięcy bez mrugnięcia okiem przystajemy na jego szalone pomysły, realizujemy je, a potem z zapartym tchem czekamy na kolejne propozycje świadczy, nie mniej nie więcej o tym, że każdy łucznik tradycyjny jest nieco stuknięty. Górnośląski HAJMAT zaczął regularnie organizować turnieje korespondencyjne w marcu 2020 roku, kiedy to pierwsza fala pandemii zmusiła nas do odwołania wszystkich imprez łuczniczych i zamknięcia w domach. Strzelanie z 10 czy 15 metrów, nierzadko w mieszkaniu, następnie dzielenie się wynikami i wrażeniami w mediach społecznościowych dawało przynajmniej namiastkę interakcji, jakiej byliśmy spragnieni. Po lecie, kiedy mogliśmy przynajmniej parę razy spotkać się „na żywo”, znowu zalegliśmy w domach, tęskniąc za zawodami. HAJMAT ochoczo powrócił do organizacji turniejów korespondencyjnych, tyle że wszystkie „normalne” pomysły na formułę zawodów wyczerpały się już wiosną. O ile strzelanie do bałwanków w grudniu, można uznać za zupełnie naturalne i zgodne z powszechnymi trendami narzucanymi przez kulturę masową, to już strzelanie do tarczy o średnicy 40 cm, stojąc na jednej nodze w jeden z najzimniejszych weekendów ostatnich lat można uznać za działanie z niemałą nutą szaleństwa.
I oto po turnieju „na bociana”, Reclik wspiął
się na wyżyny abstrakcji, zarządzając na luty przestrzeliwanie zapałek.
Dokładnie, konieczne jest uśmiercenie trzech zapałek, kolejno z odległości 5,
10 i 15 metrów, a zwycięzcą zostanie ten, kto będzie potrzebował na to w sumie
najmniejszej ilości strzałów. Teoretycznie, można więc zakończyć udział w
turnieju po trzech minutach (zakładając dopracowanie i usprawnienie systemu
wymieniania przestrzelonych zapałek na nowe). Można także strzelać przez kilka
godzin, obstrzeliwując zapałkę dookoła i doświadczenie podpowiada mi, że ta
opcja będzie zdecydowanie częściej praktykowana. Zaleca się więc rozpoczęcie
strzelania skoro świt, co zwiększa szansę na rozpoczęcie i zakończenie
strzelania w jednym dniu, jak to narzuca regulamin.
Zastanawia mnie, czy wybór ostrzeliwanego
przedmiotu był świadomy i czy intencją organizatora było zadbanie o nasze dobre
samopoczucie, które ma gwarantować fakt iż strzelać będziemy do przedmiotu,
który jest potencjalnym źródłem ciepła. Jedno jest pewne - niezależnie od
temperatury udział w kolejnym „hajmatowym” turnieju korespondencyjnym będzie na
pewno niezwykłym doświadczeniem. Chociaż szczerze mówiąc, ja dobrze bawię się
już czytając umieszczane na facebook’u opisy zasad, przeurocze, trafne i
sformułowane dokładnie tak, jak Reclik powiedziałby nam to na żywo.
SZCZĘŚCIE CZY FART – BAJKA O SUKCESIE
Znacie takich ludzi, którym wszystko się
udaje? Takich, którzy zawsze szczęśliwie wygrzebują się z kłopotów, którzy
dosłownie potykają się o okazje, tryskające spod ziemi, dokładnie na ścieżce po
której idą, którzy zawsze jakimś cudem zaliczają trudny egzamin, dostają ogromny
spadek, czy cudem unikają pozornie nieuniknionej katastrofy? Obserwując ich,
zwykliśmy mówić „ale szczęściarz” albo „ale farciarz”. Ale czy szczęście i
powodzenie w życiu rzeczywiście jest zależne jedynie od zbiegów okoliczności?
Od farta lub pecha, na którego nie mamy wpływu?
Na to pytanie starają się odpowiedzieć
Fernando Trías de Bes i Álex Rovira Celma w krótkiej bajce „Szczęście czy
fart?”. I chociaż książka ta, napisana przez dwóch ekonomistów, należy do nurtu
literatury biznesowej, to trudno nie zgodzić się z tym, że proste i jasno
sformułowane, zawarte w niej prawdy można zaaplikować w każdej dziedzinie
życia, zwłaszcza w sporcie. Opowiedziana historia o poszukiwaczach
czarodziejskiej koniczyny, pokazuje jasno, że osiągnięcie szczęścia absolutnie
nie jest dziełem przypadku ale zależy tylko i wyłącznie od podjętych lub
niepodjętych przez nas działań.
„Szczęście czy fart?” to książka niedługa i
lekka, którą pochłania się jednym tchem, zdecydowanie warta polecenia, choćby
po to, żeby uświadomić sobie coś, co jest oczywiste, a o czym zdarza nam się
zapominać, będąc wpatrzonym w sukces innych.
ZDJĘCIE MIESIĄCA
Nagrodę
w konkursie na zdjęcie miesiąca otrzymuje fotografia uwieczniająca przepiękny
zachód słońca w Łomiankach, zrealizowana przez Michała Choczaja.
OUTFIT MIESIĄCA
Outfitem stycznia pozwolę sobie okrzyknąć mój styczniowy strój treningowy, nie dlatego, że jest on w jakimkolwiek stopniu oryginalny czy interesujący, ale głównie dlatego, że jak zauważyła matka jednego z trenujących ze mną zawodników, przez cały styczeń miałam go na sobie codziennie. Jak wiadomo, ciepłe ubieranie się to warunek konieczny do przetrwania na treningach w obecnych warunkach, a ponieważ mój strój w tych właśnie warunkach się sprawdza to czas na zmianę i pranie przyjdzie dopiero jak zrobi się nieco cieplej.
Good job
OdpowiedzUsuń