Obrotowy węgier


 

Albo to są najlepsze zawody w moim życiu, albo to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie.

 

Pisane z myślą o tych, którzy w 2020 roku odeszli do łuczniczego nieba i o tych, którzy jednak zdecydowali się zostać.

 

Czułam, że poruszam się poziomo, w równej linii z jakąś nieprawdopodobną prędkością. Różnorodne, mieszające się ze sobą dźwięki dobiegały do mnie jakby z oddali. Zacisnęłam mocno powieki, będąc pewna, że sunąc tak szybko niedługo w coś uderzę. Klatka piersiowa kurczyła mi się, powodując okropny, przeszywający ból by zaraz potem rozkosznie się rozluźnić. To drugie było tak przyjemne, że aż zaczęłam się uśmiechać.

- Pani Natalio! – Wdarł się do mojej świadomości wyraźny głos. – Pani Natalio!

Potrząsnęłam głową, próbując oddalić od siebie ten okropny, natrętny dźwięk, ale niestety – odgłosy stawały się coraz to wyraźniejsze i głośniejsze aż w końcu uszy wypełnił mi przeraźliwy świst.

***

Dźwięk gwizdka przeciął powietrze. Tor był wolny, wszystko było gotowe, sygnał startowy wybrzmiał, mogłam zaczynać. Pogoda była tego dnia idealna. Teren Podlaskiego Muzeum Kultury Ludowej opromieniony był Słońcem. Po niebie przewijały się pojedyncze chmury niesione lekkim, przyjemnym wiatrem. Temperatura była idealna do tego żeby jechać w koszulce z krótkim rękawkiem, a jednocześnie nie cierpieć z gorąca w długich spodniach i jeździeckich butach. Powietrze było rześkie i przesiąknięte zapachem świeżo skoszonej trawy. Włożyłam strzałę na cięciwę i dałam Druidowi sygnał do startu. Pierwszy zakręt przejechałam niepewnie, wciąż kontrolując tempo. Strzeliłam w bok, do tarczy ustawionej nisko nad ziemią. Znowu złapałam za wodze i zwolniłam. Sięgnęłam do kołczanu, wyciągnęłam trzy strzały i sprawnym ruchem umieściłam je w ręce łucznej. Kiedy tylko wyjechałam zza skansenowej chałupy rozpoczęłam strzelanie do long-shot’a. Uśmiechnęłam się do siebie – z tej odległości nie można było tego ocenić ale znając moje dotychczasowe doświadczenia z celem długodystansowym, to z wystrzelonych trzech strzał nie trafiłam żadną. Teraz tor układał się w małą serpentynę, z tarczami po prawej i po lewej stronie, a z niej wyjeżdżało się już na ścieżkę prowadzącą wokół jeziorka. Strzeliłam do ukrytej w krzakach tarczy a potem zza głowy do tej, leżącej płasko na ziemi. Czułam się świetnie. Druid poruszał się kontrolowanym, miękkim galopem, trochę tak, jakby zamiast nóg miał sprężyny. Czułam, że doskonale amortyzuję każdy jego skok. Kątem oka zobaczyłam, że przy torze stoi Jahu Pomaski z aparatem i przez głowę przemknęło mi, że pewnie wyjdę na jego zdjęciach uśmiechnięta. Jak miałam się nie uśmiechać? Był piękny dzień a ja robiłam właśnie to, co w życiu robić lubię najbardziej. Przejechałam koło zabytkowej leśnej bimbrowni. Zaliczając kolejne tarcze, skręciliśmy z Druidem w lewo i nagle, w lasku za tablicami informacyjnymi mignęło mi coś szarego. Zdziwiłam się, kiedy poczułam w mojej ręce dwie strzały a nie jedną, więc gorączkowo wepchnęłam je pod palce. Nie mogę się rozpraszać. Jednak już po paru metrach znowu zobaczyłam, że pomiędzy drzewami widać wyraźny ruch czegoś dużego i szaro-białego. Zmusiłam całą siłę swojej woli, żeby jednak zająć się strzelaniem i szybko przełożyłam łuk nad szyją Druida, żeby zaliczyć off-side. Załadowałam kolejną strzałę i kiedy tylko minęłam pokrytą strzechą chatkę namierzyłam tarczę i zastygłam z do połowy naciągniętym łukiem. Dokładnie za tarczą stał, wpatrując się we mnie, siwy koń. Nie ma kantara – to była pierwsza, absurdalna myśl, która przyszła mi do głowy – musiał komuś uciec, ale komu i jak? Dlaczego jest po tej stronie siatki, skoro jeszcze przed chwilą biegał po lasku poza ogrodzonym terenem i jak to możliwe, że nie ucieka dalej tylko stoi nieruchomo i patrzy na mnie…?

I w tym momencie Druid skręcił.

***

- Natalia! – Zawołała, doganiając mnie Marysia Babińska. W ręku trzymała złożone banknoty. – Nie zamówili dla mnie wegetariańskiego obiadu, więc Sanczenko dał mi 30 zł, żebym poszła do Nadawki i sobie coś kupiła. – Jej uniesione brwi jednoznacznie wskazywały, że jest to propozycja.

- Idziemy – odpowiedziałam bez zastanowienia, - za hajs Sanczenki baluj! Odwróciłyśmy się i ruszyłyśmy wzdłuż nasadzonych w rzędzie brzózek aż nagle przed twarzą przeleciało mi małe, zgniłe jabłko. Odwróciłam się – Mateusz z Tomkiem patrzyli na nas, wyraźnie dumni z wielkiego wyczynu, jakim niewątpliwie jest rzucenie w dwie ładne dziewczyny zgniłym jabłkiem.  Było coś uroczego w tych dwóch pajacach, z którymi miałyśmy okazję dzielić podróż do Białegostoku. Niczym jeden niespokojny duch, podzielony na dwa ciała biegali po skansenie zawsze razem, zaczepiając każdego po drodze, wywijając salta i wpadając na setki idiotycznych pomysłów, które niezwłocznie realizowali. Przede wszystkim jednak cechowała ich otwartość. Pierwszy raz spotkałam ich trzy miesiące wcześniej, koło Warszawy na zawodach rankingowych i niedługo potem zagościłyśmy u nich z Marysią Babińską, która narzekała na brak miejsca do treningów w swojej okolicy. Bez większego zastanowienia Mateusz przyjął ją u siebie, jakby zawsze była częścią tworzonej przez niego przez wiele lat stajni. Nie odmówił nam też startów na jego koniach tu, w Białymstoku, co było szczególnym wyrazem zaufania zwłaszcza do mnie – pozwolił mi jechać na swoim Druidzie, a osoby, które do tej pory dostąpiły tego zaszczytu podobno można było policzyć na palcach jednej ręki. I chociaż wszyscy obawiali się czy poradzę sobie na koniu, który, delikatnie mówiąc, był raczej szybki niż wolny to jednak największą niespodziankę sprawił wszystkim Kotlet, który już na pierwszym zakręcie toru polskiego zdecydował się przeskoczyć przez taśmę, co dla Marysi skończyło się twardym lądowaniem na ziemi. Ponieważ jednak Mery dzielnie powstała z kolan i bez obaw ruszyła do boju w drugim przejeździe, wszyscy byliśmy w doskonałych nastrojach, zaś perspektywa zjedzenia kolacji w Folwarku Nadawki, na co zdecydowali się także Tomek i Mateusz czyniła nas w pełni szczęśliwymi.

Karczma Folwarku Nadawki powinna zostać obwołana jednym z cudów świata. W karcie można znaleźć wyśmienite potrawy z kuchni podlaskiej i nie tylko, zaczynając od cudownego żuru w chlebie, poprzez pierogi, kartacze, kiszkę, manty z baraniną podane z marmoladą z buraka, po babkę ziemniaczaną, polaną sosem grzybowym, która popijana kwasem chlebowym całkowicie skradła moje serce. Kiedy złożyliśmy zamówienie, oparłam głowę o ścianę i ogarnęłam wzrokiem sale. Kelnerki w ludowych strojach przechadzały się po niej przyjmując zamówienia i dostarczając przystawki w postaci kanapeczek ze smalcem i ogórkiem kiszonym. Było tłoczno, gwarno i przytulnie. Tomek był zajęty głaskaniem stałego bywalca Nadawki – grubego, rudego kota bez jednej łapy, który umościł mu się na kolanach. W świetle tańczącego płomienia świeczki, rysy twarzy Tomasza wydawały się jeszcze bardziej wyraziste, a brwi jeszcze ostrzejsze i groźniejsze. Obok, Mateusz przeglądał na telefonie wyniki.

- Wygrałaś – powiedział do mnie.  – Z naszej czwórki oczywiście – dodał po chwili, spojrzał na mnie i się uśmiechnął.

- Dziwne by było jakbym nie wygrała – odpowiedziałam z charakterystyczną dla mnie skromnością i przymknęłam oczy. Pomyślałam, że wygrać z tą trójką nie jest nawet w połowie tak wielkim zaszczytem jak startować razem z tą trójka i siedzieć razem z nimi tutaj. W pełni szczęśliwa stałam się kilka minut później, kiedy pochłonęłam swoją porcję babki ziemniaczanej i spokojnie patrzyłam jak Mateusz dokańcza schabowego wielkości talerza, umieszczonego na stosie frytek, bez surówki, której przyjęcia kategorycznie odmówił. Po uregulowaniu rachunku wstaliśmy i ruszyliśmy w stronę wyjścia, mijając po drodze stolik, zajmowany przez samotnego osobnika.

- Здравствуйте, Natalia Tomasheva Koprowskaja – usłyszałam i odwróciłam się. Człowiek siedzący przy stole miał na sobie, mimo wrześniowego ciepła, futrzaną czapkę i kożuch. Przed nim stały kieliszek, butelka wódki i ogromny kawał sytego mięsa – najprawdopodobniej golonki. Mężczyzna był wysoki, potężnie zbudowany, o mocno zarysowanej twarzy, okolonej krótkim zarostem. Twarzy, którą na pewno znałam. I wtedy mój wzrok przykuła etykieta na butelce z wódką -  „Żurawli” . Doznałam olśnienia - rok temu w Stavropolu, tym właśnie trunkiem częstował mnie nie kto inny jak Victor Kurza – rosyjski łucznik konny.

- Viktor? – Wyksztusiłam zaskoczona. – Co ty tu robisz? – Nie słyszałam żeby na zawody mieli przyjechać jacykolwiek reprezentanci Rosji. W zasadzie, z powodu pandemii do Polski na zawody nie powinien przyjeżdżać z zagranicy nikt. A jednak, miałam przed sobą Victora Kurzę z Rosji, który zapraszającym gestem wskazując mi ławę po drugiej stronie stołu, odparł;

- Póki co, jem wspaniale przyrządzoną golonkę. Psia krew – zaklął -  trzeba im przyznać, że potrafią tu dać dobrze zjeść. Przydałaby się tylko słonina.

- Nie wiedziałam, że przyjeżdżasz na zawody. – Odpowiedziałam zakłopotana ale jednocześnie szczęśliwa.

 - Mmmm  - mruknął, odgryzając kawał mięsa – dobrze wiesz, że nie mógłbym przyjechać do Polski. Nie mógłbym przyjechać na jakiekolwiek zawody. – Nalał Żurawli do drugiego kieliszka, który nie wiadomo skąd pojawił się na stole.

- No tak, pandemia wszystko zepsuła. Ja sama chciałam polecieć do Was, do Moskwy ale…

- E, tam. Do diabła z pandemią. – Mruknął znowu, obracając w rękach  kawał kości. - U nas wszyscy mają przez nią tylko więcej roboty. Dobrze wiesz, że nie mogłem przyjechać z innych powodów. – Podniósł swój kieliszek, stuknął nim o mój i nie spuszczając ze mnie wzroku wychylił do dna. Dopiero teraz zaczynałam sobie przypominać. Na początku tego roku, chyba w styczniu bądź lutym na jednym z portali społecznościowych rosyjska federacja łucznictwa konnego umieściła informację o śmierci Victora Kurzy. Tak, pisałam nawet wtedy do Siergieja Rogozina, który potwierdził smutną wiadomość – Kurza doznał urazu głowy i nie wybudził się ze śpiączki. Okoliczności doznania urazu nie były dla mnie znane gdyż nie byłam w stanie rozszyfrować opisującej je cyrylicy. Spuściłam wzrok, a Kurza tak, jakby czytał mi w myślach, znowu poświęcając uwagę swojej golonce powiedział;

- Otóż, prawidłowo zadane pytanie powinno brzmieć – co ty tu jeszcze robisz? Natalio Tomasheva.

Spojrzałam na niego przerażona, zupełnie nie rozumiejąc, co właściwie chciał mi przez to powiedzieć.

- Kurza, przecież ty nie żyjesz… - wyszeptałam, starając się opanować drżenie głosu.

Victor, jakby nieco zniecierpliwiony odłożył golonkę na talerz, a następnie wziął butelkę do ręki i napełnił swój kieliszek – Nie pamiętasz? – Zapytał. - Dziś, na torze polskim spadłaś z konia.

 - Nie – zaprzeczyłam spokojnie, jakby rozumiejąc pomyłkę – to Marysia spadła. Z Kotleta. Ale już wszystko dobrze. Ja jechałam na Druidzie – normalnie dokończyliśmy tor.

- Czyżby? – Kurza uniósł kieliszek do ust. – To dlaczego siedzimy przy stole i rozmawiamy? I dlaczego ciągle widzisz tego siwego konia, który biega po skansenie? – Wskazał ręką z kieliszkiem w kierunku wyjścia z Nadawki. Przez duże, oszklone drzwi mogłam to wyraźnie zauważyć – przez skansen, tuż obok wydzielonych stanowisk przebiegał szary koń – ten sam, którego widziałam rano. Zerwałam się na równe nogi i wybiegłam z karczmy. Pognałam do furtki prowadzącej do muzeum i od razu skręciłam w kierunku, w którym biegł koń, nerwowo się rozglądając. I wtedy go zobaczyłam. Mateusz trzymał go za kantar i starał się uspokoić, a Tomek już podnosił leżące na ziemi słupki od ogrodzenia. Podeszłam do  nich.

- Co się stało?

- To klacz Krystiana Mroza. Rozwaliła ogrodzenie. – Odparł Mateusz. – Mogliśmy jej w sumie nie łapać. Ale by się zdziwił jakby przyszedł czyścić konia, a tu konia nie ma…

Siwa klacz chwilę później stała już spokojnie w wytyczonym stanowisku a ja mogłam odetchnąć. Wszystko się zgadza. Rzeczywiście widziałam dzisiaj rano jak Krystian Mróz startował właśnie na siwym koniu. Reszta… cóż, byłam zmęczona – musiało mi się coś przewidzieć. Odwróciłam się więc, przekonana, że najlepszym pomysłem będzie teraz chwilę się zdrzemnąć. Mój wzrok mimowolnie powędrował w stronę Karczmy. W drzwiach wyjściowych, ubrany w kożuch i czapkę stał Viktor Kurza. Wzniósł w moim kierunku kieliszek, wychylił go, a potem odwrócił się i zniknął w głębi przepełnionej ludźmi Sali.

***

Światło księżyca wpadało do przyczepy przez pustą przestrzeń nad trapem i delikatnie oświetlało jej wnętrze. Leżałam na plecach i wpatrywałam się w niebo. Było na nim widać tylko pojedyncze gwiazdy, reszta była bowiem zasłonięta przez chmury, które odbijając światło księżyca przybierały niesamowite, fioletowo – niebieskie barwy. Noc była wyjątkowo jasna. Z jakimś niewytłumaczalnym dla samej siebie spokojem przeglądałam w głowie wydarzenia poprzedniego dnia. Przecież wyraźnie widziałam białego konia już rano, a Krystian Mróz jechał w grupie przede mną. Klacz nie miała możliwości uciec z padoku, bo Krystian prawdopodobnie po zakończonej konkurencji nie zdążył jej tam jeszcze odstawić. No i… ten koń, którego widziałam z okna Nadawki nie miał kantara…

Księżyc miał taki sam jak zawsze charakterystyczny wzór, widoczny nawet tu, z ziemi. Pewnie składają się na niego kratery, góry i doliny rzek. Jeżeli na księżycu są rzeki. Nie znałam się na tym. Ciekawe, czy na księżycu są konie. Jeżeli są konie to jest i woda. Muszą tam być jakieś konie, bez nich księżyc byłby w istocie smutną planetą. A czy smutna planeta mogłaby dawać nam tyle światła? Niepokoiła mnie jeszcze jedna rzecz. Dopiero tu, leżąc w przyczepie i mając czas na przeanalizowanie tego wszystkiego co się stało, uświadomiłam sobie, że poza powitaniem Victor Kurza cały czas mówił do mnie po polsku. A w zasadzie to nie wiem do końca w jakim języku do mnie mówił. Wiem, że rozumiałam go bez problemu. Oddech Tomka wskazywał na to, że jeszcze nie śpi. Kiedy zasypiał oddychał dużo głębiej, miarowo i spokojnie.

- Tomek, czy ja umarłam? – Zapytałam cicho. Uniósł lekko głowę i spojrzał na mnie spod zmarszczonych powiek.

- Wyglądasz na całkiem żywą – odparł beztrosko, a jego potargana głowa opadła z powrotem na poduszkę.

- Mateusz, czy ja umarłam? – Ale Mateusz w odpowiedzi jedynie leniwie mruknął coś zupełnie niezrozumiałego.

Podciągnęłam pod brodę koc i zamknęłam oczy. Było mi tak rozkosznie ciepło.

***

Rozkoszne ciepło wypełniało moją klatkę piersiową i powoli rozlewało się, w końcu docierając do najgłębszych zakamarków mojego ciała. Uśmiechnęłam się. Wciąż poruszałam się szybko ale było mi tak dobrze, że lęk przed zderzeniem z czymkolwiek zniknął. Tak naprawdę nie obchodziło mnie dokąd jadę – jedyne, na czym mi zależało, to żeby tego nie przerywać. Spod przymrużonych powiek widziałam jak przesuwają się nade mną rytmiczne, białe światła. Wokół mnie poruszały się jakieś rozmazane cienie, a echo ich słów ledwo co przebijało się do mojej głowy. Odetchnęłam głęboko, pozwalając ciepłu do reszty się we mnie zadomowić. Było mi tak dobrze…

***

Położyłam się na drewnianej ławce i odetchnęłam głęboko. Siedzący na jej drugim końcu Michał Choczaj  miał ze sobą komplet drewnianych strzał, przy których wykonywał jakieś precyzyjne czynności, co nie było niczym dziwnym – siedemdziesiąt procent jego życia polegało na dłubaniu w skórach, drewnie, lotkach, grotach, klejach i nitkach. Kolejne dziesięć procent stanowiło wbijanie w ziemię słupków i wiązanie węzełków na linach, a dwadzieścia – karmienie koni. Na sen i jedzenie nie starczało więc zazwyczaj czasu, co zupełnie nie tłumaczyło profilu jego sylwetki. Spojrzał na mnie i uniósł pytająco brwi.

- Anka jest dla mnie miła, Wojtek ze mną gada, pogoda jest idealna, koń chodzi super i dzielę ten wyjazd z trzema osobami, które strasznie lubię. – Wyliczyłam. – Albo to są najlepsze zawody w moim życiu, albo to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie.

Michał Choczaj zaśmiał się tym swoim cichym, pełnym troski śmiechem. – Cóż Ci mogę powiedzieć… Cieszę się, że się cieszysz.

- No i jeszcze – energicznie odwróciłam się na brzuch i podparłam głowę na rękach – jedziemy dzisiaj węgra!

Odkąd w sierpniu na zawodach rozgrywanych na Polach Grunwaldzkich wygrałam właśnie konkurencję węgierską, przekonałam się ostatecznie jak bardzo ją lubię. Mimo iż zawsze uznawałam się za „bestię od tygrysów” i kochałam dreszczyk emocji towarzyszący przejazdom na torze koreańskim, to właśnie z konkurencją węgierską związane były jak dotąd moje największe sukcesy. W szczególny sposób zapamiętam ten z zawodów Hunocha w 2019 roku. To tam po raz pierwszy zdobyłam medal na tak ważnej imprezie i przekonałam się o tym, że wysiłek włożony w treningi rzeczywiście przynosi efekty. Tamte zawody były szczególne także z tego względu, że po raz pierwszy w życiu miałam okazję strzelać oryginalną konkurencję węgierską, według systemu Lajosa Kassai’a - do obrotowej tarczy. I chociaż obecny zamiennik toru węgierskiego – Tower 90 – różnił się ilością przejazdów, punktacją i długością toru to jednak idea wciąż była ta sama i sprawiała mi równie dużo radości. 

Ze spokojem wykonałam wszystkie przedstartowe rytuały – czułam się pewna i przygotowana. Jeżeli wczoraj dałam radę przejechać tor polski na nieznanym koniu, to dzisiaj jestem już w domu. Nic nieprzewidzianego nie może się wydarzyć. Najpierw razem z Marysią oglądałyśmy przejazdy chłopaków i dopingowałyśmy ich z wyróżniającym nas z tłumu entuzjazmem, aż przyszła kolej na nas. Mimo dość szybkiego tempa Druida, w pierwszym przejeździe udało mi się trafić trzema strzałami. Później było już nieco gorzej. Zupełnie nie przyzwyczajona do tak szybkich koni nie umiałam sobie poradzić z rozłożeniem strzałów w czasie. Kończyłam więc przejazd, zawracałam, krzyczałam do Marysi, która akurat była w trakcie swojego przejazdu kilka bardziej zabawnych niż cennych uwag i podjeżdżałam do stojaka na strzały, wysłuchując zgryźliwych komentarzy chłopaków, którzy dobrze wiedzieli o tym, że nawet jadąc i strzelając tak źle osiągnięty przeze mnie wynik będzie lepszy od ich wyników. Panująca wśród naszej czwórki atmosfera głupkowatej ekscytacji osiągnęła wyżyny, kiedy na moim przedostatnim przejeździe Tomek i Mateusz zdecydowali się stanąć na początku toru, zdjąć koszule i dopingować mnie, wywijając nimi nad głowami. Widok ten wywołał u mnie śmiech, co sprawiło, że strzała, którą miałam już na cięciwie spadła z niej, a zważywszy na prędkość, z jaką poruszał się Druid, ponowne załadowanie jej zajęło mi praktycznie cały czas potrzebny na pokonanie toru. Uśmiechając się, podjechałam do stojaka na strzały. Wiedziałam, że teraz, po zerowym przejeździe ich szyderstwom nie będzie końca.

- Dałaś się rozproszyć – stwierdził Michał Choczaj. – Serio? Ty?! Rozproszyłaś się jak zobaczyłaś dwie gołe klaty?

- Są po prostu tak blade, że mnie oślepiło – odparłam nie tyle do niego, co do chłopaków, którzy właśnie szczerząc się szli w moim kierunku.

- Oj, myśleliśmy, że pomożemy…

Już miałam coś im odpowiedzieć, kiedy mimowolnie ogarnęłam wzrokiem grupę widzów, obserwujących rywalizację. Jeden z nich wyróżniał się, bo mimo wrześniowego ciepła miał na sobie futrzaną czapkę i kożuch. Viktor Kurza patrzył na mnie i uśmiechał się lekko.

- To już ostatni przejazd? – Zapytałam Michała, nie spuszczając z Rosjanina wzroku.

– Tak.

Nie mam pojęcia czy w ostatnim przejeździe udało mi się coś trafić i ile strzał wystrzeliłam. Zaraz po skończeniu konkurencji zeskoczyłam z Druida, oddałam go Mateuszowi i zaczęłam przeczesywać grupę obserwatorów zawodów. Viktora Kurzy już tam nie było.

Reszta dnia upłynęła mi na próbie napełnienia chociaż odrobiną jedzenia mojego zaciśniętego żołądka i beznamiętnym wgapianiu się w rywalizację w ramach ligi husarskiej. Punktem kulminacyjnym soboty miała być wieczorna rekonstrukcja bitwy pod Hodowem. Kiedy wszyscy, przebrani za tatarów bądź husarzy, czekali na rozpoczęcie inscenizacji na niebie zaczęły zbierać się granatowe, burzowe chmury.

- To, to, to – mówił Mateusz, wskazując na ciemne kłębowisko na niebie – będzie tu za jakieś 10 minut.

Rzeczywiście, szybkie nadejście burzy zwiastował coraz silniej wiejący wiatr. Wśród widzów widoczne było coraz większe zwątpienie odnośnie tego, czy naprawdę tak bardzo zależy im na obejrzeniu rekonstrukcji, więc organizatorzy podjęli decyzję o przyspieszeniu rozpoczęcia bitwy. Jako że z Marysią nie brałyśmy w niej udziału, miałyśmy niewątpliwą przyjemność obserwowania i komentowania chaotycznej, a co za tym idzie momentami zabawnej inscenizacji, która zadawała się nie być w żaden sposób skoordynowana z ledwo słyszalną narracją płynącą z głośników, czytaną podniosłym i pełnym powagi głosem przez reżysera. Jednak jeszcze zanim wszyscy Tatarzy zdążyli polec, duże krople deszczu, kapiące z nieba skłoniły całą widownie do odwrotu. Z Marysią śmiałyśmy się jeszcze bardziej, widząc jak wszyscy, za nic mając rekonstruktorów, w popłochu kierują się w stronę skansenowej remizy. Deszcz stawał się coraz gęstszy, a na niebie pojawiły się pierwsze błyskawice. Uśmiechałam się, czując na policzkach krople ciepłego deszczu. Zamiast kierować się do remizy odetchnęłam głęboko burzowym powietrzem i zamknęłam na chwilę oczy. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam go. Siwy koń stał w odległości około stu metrów ode mnie, na tle jasnego skrawka nieba, które jeszcze nie zdążyło całkowicie pokryć się chmurami i patrzył na mnie. Niewiele myśląc i za nic mając zmierzających w przeciwnym kierunku ludzi puściłam się za nim biegiem. Tym razem nie może mi uciec. Koń odwrócił się i ruszył galopem, jednak po chwili przystanął, jakby chciał mieć pewność, że za nim nadążę. Mokre włosy oblepiały mi twarz, a w trampkach chlupało błoto ale nie przestawałam biec za koniem. Czasami zatrzymywałam się, żeby złapać oddech ale wtedy i on przystawał. Poruszaliśmy się tak, jeden za drugim, cały czas utrzymując między sobą podobny dystans. Znaleźliśmy się poza terenem skansenu, minęliśmy nowopowstały tor i wtedy siwy koń zniknął po drugiej stronie nasypu kolejowego. Ślizgając się na mokrej trawie wspięłam się na wał i przeszłam przez tory. Stałam na szczycie pagórka, a w dole, przed moimi oczami rozciągało się olbrzymie, zielone pole. Pofalowaną ziemię oświetlały jasne promienie słońca. Po burzowych chmurach nie było śladu. Odwróciłam się i zobaczyłam za sobą ścianę gęstego lasu. Ani śladu nasypu kolejowego, toru łuczniczego i skansenu. Nie było też śladu po moich ubłoconych trampkach. Stałam na kującej trawie boso, a moje ubranie i włosy były suche. Spojrzałam na rozpościerający się przede mną widok i zrozumiałam – to były Pola Grunwaldu, tylko że… nigdzie nie widać było pomnika. Nigdzie nie było też widać białego konia, który mnie tu przyprowadził, za to po mojej prawej stronie, w pewnej odległości majaczyły jakieś kształty. Rozkoszując się przyjemnym ciepłem słońca ruszyłam w tamtym kierunku. W miarę jak zbliżałam się do celu stopniowo zaczynałam rozróżniać poszczególne elementy. Tor łuczniczy wydzielony był poprzez dwa usypane rzędy ziemi, a nad nimi stała okrągła tarcza. Trzy czarno – białe pola odcinały się wyraźnie na tle nieba. Obrotowa tarcza węgierska skierowana była frontem do przodu toru – w pozycji, która dawała zawodnikowi sygnał do startu. Przed torem, tyłem do mnie siedział człowiek. Miał na sobie brązową szatę, przepasaną czarnym pasem. Podeszłam do niego, ale mimo to wciąż patrzył przed siebie i nie zwrócił na mnie uwagi. Przyjrzałam się jego twarzy. Była spokojna i mimo widniejących już na niej wielu głębszych zmarszczek – przyjazna, a co najważniejsze, dobrze mi znana. Poznałam człowieka, który siedział na ziemi. Widziałam go już. Widziałam wiele zdjęć i wiele filmów z tą twarzą. Znałam go, chociaż nigdy wcześniej go nie spotkałam.

- Lajos Kassai? – Zapytałam.

Samotny człowiek spojrzał na mnie i odpowiedział;

- Jeżeli tak chcesz mnie nazywać… - Znowu uderzyło mnie to samo.

- Nie wiedziałam, że Lajos Kassai  umie mówić po polsku. – Powiedziałam na głos, błyskawicznie orientując się, jak idiotycznie musiało to brzmieć, ale Węgier nie wyglądał na urażonego.

- Usiądź, nigdzie nam się nie spieszy. – Zajęłam miejsce na trawie obok niego i przez chwilę razem wpatrywaliśmy się w tarczę. Widok toru sprawiał, że miałam ochotę wsiąść na konia, wziąć łuk i zacząć trening. Strzelać, strzelać, strzelać – to jedyne czego pragnęłam.

- Gdzie jesteśmy? – Zapytałam, rozglądając się wokoło.

- Tu, gdzie zawsze chciałaś być.

- Czy to Pola Grunwaldu?

- Możliwe – odparł Kassai – chociaż nie do końca wiem, czy tak wyglądają - nigdy tam nie byłem. Ja upierałbym się jednak przy tym, że jesteśmy u mnie, w dolinie.

Znowu poczułam ciepło w klatce piersiowej. Powietrze było lekkie i smaczne. Sytuacja, w której się znalazłam zupełnie mnie nie przerażała, wręcz przeciwnie – cieszyła, a może nawet bawiła, bo jak powiedziałam chwilę później na głos;

- Nigdy nie przypuszczałam, że po śmierci Bóg objawi mi się pod postacią Lajosa Kassai’a.  – Ledwie zdusiłam w sobie śmiech. Węgier także się uśmiechnął.

- Mówią, że każdy dostaje po śmierci to, w co wierzy.

- Już prędzej spodziewałabym się Nemethy’ego… - zaczęłam, ale wtedy Kassai zmierzył mnie mrożącym krew w żyłach wzrokiem i zrozumiałam, że ten żart był przesadą.

- Czyli to prawda? Umarłam?

- Na to pytanie nie umiem Ci jeszcze odpowiedzieć.

Przez chwilę znowu milczeliśmy.

- A gdzie ten koń, który mnie tu przyprowadził? – Zapytałam.

- Na razie go nie potrzebujemy. – Odparł Kassai – ale zjawi się, kiedy tylko będzie to konieczne.

Moja ekscytacja wzrastała.

- Będziemy trenować? – Zapytałam z błyskiem w oczach. – Tak strasznie tęsknię za starym „węgrem”. Te pięć – zawahałam się – nie, sześć przejazdów… - ale nie byłam w stanie skończyć zdania. Chciałam chyba powiedzieć coś o nowych, obowiązujących przepisach ale nagle uświadomiłam sobie, że nie mogę sobie przypomnieć szczegółów. Jakie nowe przepisy? I w ogóle o czym to ja mówiłam? Jakieś resztki wspomnień błąkały mi się po głowie ale za nic w świecie nie mogłam się na nich skupić. – Możemy już zacząć strzelać?

- Spokojnie – Odparł Kassai. – Cierpliwość to jedna z najważniejszych cech łucznika konnego.

- Wolę być cierpliwa strzelając, niż nie strzelając – odpowiedziałam i zaczęłam się rozglądać. – Jejku, jak tu pięknie. - Lajos Kassai jeszcze przez chwilę milczał, a potem odwrócił się w moim kierunku.

- Czego w tej chwili najbardziej chcesz? - Zapytał.

- Strzelać – powiedziałam bez zastanowienia – chcę dostać łuk, konia i zacząć trening. Od ciebie będę mogła się tyle nauczyć…

Kassai znowu przez chwilę milczał. Głęboko zajrzał w moje przepełnione nadzieją oczy.

- To oczywiście jest możliwe. Nie będzie z tym większego problemu. Koń, łuk i strzały zaraz się pojawią, tylko czy… warto się z tym tak spieszyć?  Cierpliwość jest jedną z najważniejszych cech łucznika konnego, a my… - przez chwilę jakby zastanawiał się nad odpowiednim doborem słów - jesteśmy… w momencie, w którym możesz jeszcze zawrócić.

Jego słowa sprawiły, że poczułam ukłucie w klatce piersiowej. Uświadomiłam sobie, że mam wybór, a szczerze mówiąc, siedząc tutaj wolałabym go nie mieć. Jakby przez mgłę zaczęłam sobie przypominać wydarzenia, twarze, sytuacje, które widziałam, jak mi się zdawało, tak bardzo dawno… Przede wszystkim jednak w moich wspomnieniach pojawiał się koń. Koń w najmniejszym stopniu nie przypominający siwego konia, który mnie tu przyprowadził. Nie, koń z moich wspomnień był brązowy. Jednak wraz z przypominaniem sobie ból w klatce piersiowej narastał, ciepło zniknęło. Oczy zaszły mi łzami.

- Jestem już tak okropnie zmęczona – powiedziałam.

- Wierzę ci – odparł Kassai – tu też się męczymy. Trenujemy, zajmujemy się końmi, naprawiamy to, co się zepsuło. Czasami wieczorami rozpalamy ogniska i śpiewamy pieśni, a drzewa się do nas dołączają i potem wszyscy padamy ze zmęczenia i zasypiamy pod rozgwieżdżonym niebem. Ale pewnie ten rodzaj zmęczenia nie ma nic wspólnego z tym, które odczuwasz i byłby dla Ciebie wybawieniem.

- To jest nas tu więcej? – Zapytałam. – Są tu konie? Tylko siwe, czy brązowe też? I… myślałam, że po śmierci już się nie pracuje…

Kassai uśmiechnął się

- Oczywiście. Są tu konie, łuki i towarzysze. A jeżeli chodzi o pracę – bzdury. Czy istnieje rozkoszniejsze uczucie niż odpoczynek po całym dniu pracy na świeżym powietrzu? Oczywiście, że pracujemy. Jesteśmy łucznikami konnymi – ludźmi czynu, zakochanymi w treningach i w doskonaleni się. Pasujesz tu. Z pewnością spodobają ci się nowi towarzysze, ale… doskonale wiesz, że kiedy ich zobaczysz nie będzie już odwrotu.

Przez chwile patrzyliśmy na siebie i milczeliśmy. Chciałam za wszelką cenę przestać formułować myśli, bo miałam wrażenie, że Węgier w jakiś sposób je odgaduje, a to co teraz powie, sprawi, że ból rozsadzi mi płuca i serce.

- Jest jeszcze wiele treningów do zrobienia – zaczął cicho Kassai, a ja gorączkowo pokręciłam głową. Po moich policzkach spływały  łzy. – Tysiące strzałów do oddania, wiele nocy do przeżycia. Aż kiedyś będziesz już wystarczająco dobra. – Kontynuował, za nic mając moje przeczenia. Kręciłam głową, próbując strząsnąć z niej kolejne fale napływających wspomnień. Nie chciałam tego widzieć. Nie chciałam przypominać sobie o rzeczach, które mogłyby namówić mnie do powrotu. To wszystko było takie proste – wziąć do ręki łuk, dosiąść konia i robić już tylko to, nic innego – to co najmocniej kocham, czego najbardziej pragnę. I wtedy w mojej głowie wybrzmiało imię. Znałam je bardzo dobrze, wypowiadałam tysiące razy. Ból stawał się coraz silniejszy ale nie potrafiłam wyrzucić z głowy imienia brązowego konia. Coraz wyraźniej widziałam krótką czarną grzywę, myślące oczy, małe, czarno-białe kopyto… Podniosłam wzrok. Byłam pewna, że rozstanie z tą krainą sprawi mi przerażający ból. Kolejna fala łez wylała mi się z oczu.

- On będzie tu na mnie czekał? – Spojrzałam na tor. A potem na Lajosa, który uśmiechnął się.

- Mówią, że każdy po śmierci dostaje to, w co wierzy.

Uśmiechnęłam się smutno. W oczach Węgra dostrzegłam zupełnie niespodziewane współczucie. Wzięłam oddech na tyle głęboki, na ile pozwalały mi zaciśnięte płuca.

- Victor Kurza też tu jest? – Zapytałam.

- Nie – odpowiedział Kassai – jego niebo wygląda… hm…nieco inaczej.

Ból z klatki piersiowej rozlał się po wszystkich zakamarkach mojego ciała. Bolała mnie głowa, nogi, palce u rąk. Ból sprawiało mi patrzenie, słyszenie, oddychanie. Ból zadawała mi nawet trawa, na której siedziałam.  Miałam wrażenie, że łzy wypalą mi w policzkach dziury. Twarz Lajosa Kassai’a rozmazała się w moich zapłakanych oczach. Ból był nie do zniesienia. Zacisnęłam mocno powieki.

***

Ostre światło oświetlające białe, szpitalne ściany brutalnie wdarło się do moich zapuchniętych oczu, kiedy tylko z trudem je otworzyłam. Ból w klatce piersiowej sprawiał, że było mi niedobrze. Miałam wrażenie, że na policzkach mam szramy wyryte przez łzy. Twarz, którą przed sobą widziałam z pewnością nie była twarzą Lajosa Kassai’a. Tej twarzy jeszcze nie znałam i nawet nie bardzo miałam szansę się z nią zapoznać, bo do połowy zasłonięta była maską ochronną. Mężczyzna miał gęste, opadające na czoło, czarne włosy, okulary w prostokątnych, grubych oprawkach i oczy, z charakterystycznym wzorem, podobnym do tego na księżycu.

- Pani Natalio, możemy chwilę porozmawiać? – Zapytał najspokojniejszym na świecie głosem. Leniwie pokiwałam głową, wciąż jeszcze oślepiona szpitalnym światłem.

- Nazywam się Piotr Jażdżyk. Będę Pani lekarzem prowadzącym.

 

 

                                                                                    


Komentarze

Popularne posty