CRAZY ZEKIERS 8/2020
Z początkiem września oddaję w Wasze ręce sierpniowe wydanie "Crazy Zekiers". Miniony miesiąc był bogaty w ważne dla łucznictwa konnego wydarzenia. W dwóch felietonach, zdecydowałam się przeanalizować wyniki sportowe pod kątem tego, co mogą one oznaczać dla przyszłości naszej dyscypliny sportu. Czy za parę lat wśród łuczników konnych rządzić będą rzeczywiście szybkie dziewczyny? Przeczytajcie i zdecydujcie sami.
SZALEŃSTWO W GAUCHOUX - CZY "NOWY WĘGIER" PROMUJE SZYBKICH?
„Mihai Cozmei właśnie zrobił we Francji coś dość niesamowitego.”
Napisała na swoim profilu na facebook’u Katarina Cozmei w czwartek 27-ego
sierpnia, około godziny 14:00. Do posta dołączyła zdjecie scoresheet-u z
przejazdów na torze Tower 90 z zawodów Gauchoux Open i świat oszalał. Zewsząd
posypały się gratulacje. Mnie samej chwilę zajęło zanim pozbierałam szczękę z
podłogi. Prawie 155 punktów. Żeby uzmysłowić sobie skalę osiągnięcia
wspomnę tylko, że tydzień wcześniej na zawodach w Kawalkadzie wygrałam tę samą
konkurencję z wynikiem 98 punktów. Cóż, świat znowu pokazuje, że trzeba go
gonić, a Mihai Cozmei może już powoli oswajać się z myślą, że nowy rekord globu
u niego przezimuje.
Szalony wynik Cozmei’a sprowokował mnie jednak nie tylko do
intensywniejszych treningów, ale też do dokładniejszego przyjrzenia się wynikom
z Francji. Modyfikacje dawnego toru węgierskiego weszły bowiem w życie z początkiem
tego sezonu a sprawdzenie, jaki styl jazdy będą one promowały skutecznie
umożliwiła pandemia. Open Gauchoux były tak właściwie pierwszymi w tym roku
międzynarodowymi zawodami, na których spotkała się światowa czołówka, a co
ważniejsze, na których pierwszy raz po wprowadzeniu modyfikacji na torze
węgierskim mogły skonfrontować się ze sobą różne szkoły i style jazdy. Czy
miażdżące zwycięstwo Cozmei’a oznacza, że Tower 90 (bo tak też oficjalnie
nazywa się „nowy węgier”) promuje zawodników szybkich?
W pewnym stopniu na pewno tak. Tower 90 w przeciwieństwie do tradycyjnego
toru węgierskiego uzależnia ilość punktów uzyskanych za czas od ilości trafień w
tarczę. Jeżeli zawodnik trafi jedną strzałą, za każdą sekundę poniżej normy czasu
otrzymuje pół punktu, jeżeli dwoma – punkt i jeżeli trzema i więcej –
półtora. Sprawia to, że Tower 90 w
swojej charakterystyce zbliża się do toru koreańskiego. Tam też trafienie samo
w sobie jest nagradzane– za ustrzelenie wszystkich tarczy w danym biegu
otrzymuje się bonus punktowy. Zaczyna więc mieć znaczenie nie tylko to, gdzie
zawodnik trafia ale też rozłożenie ilości trafień na poszczególne przejazdy.
Bardziej opłaca się pojechać dwa biegi trafiając po trzy strzały, niż jeden
trafiając pięcioma strzałami a drugi trafiając jedną.
Upodobnienie toru koreańskiego i Tower 90 widać też w wynikach.
Wartości uzyskiwane w jednej i drugiej konkurencji są zbliżone. Mówię to z własnego doświadczenia. W
sierpniu, na polach Grunwaldu uzyskałam 96,799 punktów na „nowym Węgrze” i
dzień później 95,784 na torze koreańskim. W Kawalkadzie, dwa tygodnie później
były to odpowiednio 98,424 i 98,218 punktów. Wyniki z jednego i drugiego stylu
są więc liczbowo porównywalne, podczas gdy dawniej dzieliła je przepaść.
Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że Tower 90 jest w swoim charakterze
nieco „koreański”, jednak czy przyznawanie tak dużej liczby punktów za czas nie
zaburzy równowagi i nie sprawi, że zawodnicy będą jeździć szybciej kosztem
mniejszej ilości wypuszczonych strzał? Jeżeli doszukiwać się niedoskonałości w
nowym systemie to bardziej skłonna jestem je znaleźć w samej tarczy. Poza
wieloma rzeczami, jakie współczesne łucznictwo konne zawdzięcza Lajos’owi
Kassai’owi, trzeba mu przyznać, że stworzył system idealnie wyważony. Podział
tarczy na trzy stosunkowo szerokie pola i wprowadzenie punktacji 2-3-4 sprawiło
że tarcza do „Węgra” rzeczywiście nadawała się zarówno do strzałów z bliska jak
i z daleka. W Tower 90 tarcza została podzielona na pięć pól. Poszczególne kolory są więc wąskimi paskami, a
trafienie w określone pole przy strzałach oddawanych w galopie z około 45
metrów jest w dużej mierze kwestią przypadku. Dobry strzał oddany z dużej
odległości może być na tarczy zarówno trójką jak i piątką. Jeżeli przyjmiemy,
że taka sytuacja przydarza nam się zarówno przy strzale pierwszą jak i ostatnią
strzałą to w skali biegu tracimy cztery punkty. I właśnie w przypadku nie do
końca doskonałej tarczy punkty z czasu mogą być dobrą rekompensatą. Nawet
pokonując 90 metrów średnim tempem, czyli w 14s. i trafiając trzema strzałami,
uzyskujemy za czas 6 punktów, co jest równowartością dwóch solidnych trafień w
tarczę.
Można więc było się spodziewać iż uświadomiwszy sobie, że w Tower 90
trafienie samo w sobie przedstawia niebanalną wartość, zawodnicy chętniej
sięgać będą po rozwiązanie – jechać szybciej i zarabiać na pewnych punktach za
czas, a nie opierać się na punktacji tarczowej, która przy strzałach z dużej
odległości może być nieco przypadkowa.
Jak jest w rzeczywistości? Postanowiłam przyjrzeć się wynikom z Gauchoux
i porównać je z wynikami z zeszłorocznych Mistrzostw Europy. Wzięłam pod uwagę
pierwszą dziesiątkę zawodników z jednych i drugich zawodów. Nie było
zaskoczeniem, że sporo nazwisk powtarza się w jednej i drugiej tabelce. Aby
zaobserwować, czy zawodnicy rzeczywiście jadą szybciej i stawiają bardziej na
punkty za czas ustanowiłam wskaźnik – procentowy udział punktów tarczowych w
końcowym rezultacie zawodnika. Następnie obliczyłam średnią dla pierwszej
dziesiątki jednych i drugich zawodów.
Co ciekawe, różnica wyniosła jedynie 1,09%. Oznacza to więc nie mniej
nie więcej tyle, że chodź tor węgierski przeszedł przez zimę gruntowną
przebudowę przepisów, to w stylu w jakim najrozsądniej jest go pokonywać nie
zmieniło się nic. Przyznanie 1,5 punktu za każdą sekundę poniżej normy być może
otworzyło jeźdźcom takim jak Cozmei furtkę do pokonania łuczników strzelających
z trzech palcy ale nie zapominajmy o tym, że zaliczał on trafienie średnio
pięcioma strzałami w biegu, co przy czasach 11-12 sekund jest niemałym
wyczynem. Sukces Mihai’a Cozmeia jest więc raczej zasługą jego ciężkiej pracy,
a nie zmiany przepisu. W Gauchoux uzyskał on niemalże tyle samo punktów, co na
torze węgierskim na Mistrzostwach Świata dwa lata temu na normalnym Węgrze z
dziewięcioma przejazdami.
Sukces Cozmei’a jest więc jedynie delikatnym wskazaniem na określony
styl jazdy. Czy w przyszłości Tower 90 rzeczywiście zostanie zdominowany przez
szybkich zawodników? Niestety, wciąż brakuje nam danych, które pozwoliłyby
odpowiedzieć na to pytanie, a których zebranie skutecznie uniemożliwia
pandemia, która przyczyniła się między innymi do odwołania zaplanowanych na ten
rok Mistrzostw Świata. Jedno jest pewne – my zekierowcy nie możemy już więcej
narzekać na to, że na torze Węgierskim z Węgrami wygrać się nie da. Mihai Cozmei swoim występem w Gauchoux pokazał, że
istnieje uniwersalna recepta na zwycięstwo
w łucznictwie konnym – szybko jechać, szybko strzelać, dużo trafiać.
NIEZNISZCZALNI - 24-GODZINNY HAJMAT OCZAMI UCZESTNIKÓW
„Czy są w Polsce łucznicy NIEZNISZCZALNI-- NIEZATAPIALNI--NIEZJADALNI
??? Oczywiście że tak - są nimi Ci, co ukończyli zawody Hajmat 24h/3D non-stop
i to dla nich serdeczne podziękowania za walkę z własnym organizmem –pogodą
-szerszeniami-rywalami -DZIEKI WARIACI ŻE WAS ZNAM” – napisał w poniedziałek,
31 sierpnia na facebook’u Grzegorz Reclik.
Rzeczywiście, w sobotę, 29 sierpnia grupa śmiałków wyruszyła w trasę i
rozpoczęła strzelanie by zakończyć je dopiero po 24 godzinach
- Mieliśmy do zrobienia 10
kółek - relacjonuje Lena Głuch- kto
chciał i miał siłę mógł więcej, ale dyszka musiała być zrobiona.
- Do lasu były wpuszczane grupy
po kolei nie wszyscy na raz, żeby ta grupa, która skończyła rundę miała czas
odpocząć, coś zjeść i się napić. – opowiada Wiola Malinowska - Zajęło to 24
godziny. O godzinie 9.00 zaczęły się zapisy, o 10.00 ruszyliśmy w las, o 9.00
rano wyszła ostatnia grupa z niedokończonymi 4 celami (brakło czasu). 10.00 -
rozdanie dyplomów. Runda trwała od 1,5 do 2,5 godziny, w zależności z jakimi
lukami szło się w grupie.
- Było ciężko, zwłaszcza jak w środku lasu dopadł nas deszcz - potwierdza Piotr Kopeć - ale nad ranem
wróciły siły i chcieliśmy zrobić jedenastą rundę.
„Zawsze migałam się od takich turniejów... Bo choć chęci do
postrzelania zawsze są, to nie bardzo ufałam swojej kondycji. Ale byłam,
przeżyłam i ukończyłam!!!! Nie przeszkodził w tym deszcz, noc, że nie wspomnę o
latających ,,messerschmittach” – napisała w niedzielę na swoim profilu
facebook’owym Agnieszka Głuch.
Mistrzostwa Polski w strzelaniu całodobowym organizowane są co roku,
jednak Hajmat idzie dalej i organizuje
według takiej formuły turniej 3D, gdzie problemem jest nie tyle ilość wypuszczonych strzał, co raczej
strzelanie zawodów pod gołym niebem – długość trasy i warunki atmosferyczne.
- To naprawdę jest niesamowite przeżycie, brałam udział już drugi raz
w tych zawodach i polecam. Są mega. – Kontynuuje Wiola - Zakwasy w nogach mam
do dziś, biorąc pod uwagę że teren na Hajmacie nie jest duży ale wymagający - z
górki i pod górkę.
- Każda grupa sama sobie oświetlała figury. Przerwy były i na jedzenie
i na podliczenie punktów po każdym kółku . – mówi Lena - Mnie osobiście podobało się ogromnie,
bo wreszcie miałam okazję sprawdzić w terenie na ile mnie stać.
A jak uczestnicy poradzili sobie ze strzelaniem po ciemku?
- I tu właśnie jest ciekawie, ponieważ pomimo tego, że znasz dystans
zawsze wychodziło inaczej. Zdecydowanie najlepiej wyszła mi ostatnia runda. W
nocy traciłam punkty, bo zupełnie inaczej się strzela. Miałam tendencję do
strzelania pod figurę. Trudniej ocenić dystans w nocy niż w dzień. Ciekawe
doświadczenie. A, i mieliśmy przygodę z
szerszeniami. – Dodaje po chwili Wiola - W lesie miały gdzieś gniazdo i jak zapalone
były latarki latały do nas jak głupie. Trzeba było podejść do pachołka, ustawić
się do strzału, szybko zaświecić latarkę i strzelić. Raz, jak usiadł mi na czole
zrzuciłam czołówkę z łukiem na ziemię. Na szczęście łuk przeżył, latarka się
połamała.
- Nic nie bolało, wbrew pozorom – mówi Piotr, kiedy pytam o kondycję
jego pleców i palców. - Strzelaliśmy w systemie master czyli 1 strzałą na cel.
Licząc 30 figur * 10 rund to wychodzi 300 strzałów, rozłożone na 24h.
Niektórzy narzekają na ból – rąk, nóg czy pleców. Co do jednego jednak
wszyscy wydają się być zgodni.
- Co było trudne? Pogodzenie się z tym, że się turniej szybko skończył
i już trzeba do domu wracać - czyli w sumie norma. – podsumowuje Lena
- Najgorsza była niedziela jak dotarłam do domu . Czułam się jak
wypluty cukierek. – Przyznaje Wiola. - Nie było miejsca na ciele, które by mnie
nie bolało. Jednak satysfakcja, że udało mi się ukończyć zawody rekompensowała
wszystko.
„Teraz jesteśmy już w domu - 3 godziny i 11 minut od Hajmatu i wiecie
co? Wsiadłabym do samochodu i wróciłabym, żeby spotkać się i postrzelać w tak
doborowym towarzystwie” – Czytamy we wpisie Agnieszki.
- Lekki niedosyt zmiksowany że zmęczeniem – pisze Piotrek, a kiedy mówię mu, że ja pewnie w
połowie już bym płakała, odpowiada - Chyba ze śmiechu bo atmosfera i ludzie
nie pozwali płakać z innych powodów.
GRUNWALD DLA DZIEWCZYN
Przyjeżdżam do stajni. Wysiadam z
samochodu. Z tylnego siedzenia wyciągam dwa łuki i kołczan naładowany
strzałami. Wchodzę na teren ośrodka i zaczynam przedzierać się przez chmarę
małych istot.
- Będziesz strzelać?
- To pani strzela z konia?
- Z którego? Z Dumki?
- Fajnie strzelasz, widziałam wczoraj…
W ośrodku szkoleniowo jeździeckim „De la
sens” w Czołczynie, w którym mam obecnie przyjemność stacjonować wraz z moim
koniem kończy się właśnie ostatni turnus letnich kolonii. I kiedy patrzę na
pałętające się po stajni dzieci nie widzę sporo zmian względem tego, co ja
pamiętam z czasów kiedy sama jeździłam na obozy konne. Przede wszystkim nie
zmieniło się jedno – brak chłopców. Przez całe wakacje widziałam ich może
trzech, czterech. 95% procent uczestników obozów to dziewczynki. I tak było
zawsze. Mało tego, zajęcia prowadziły na zmianę cztery instruktorki – też
kobiety. Tendencja ta nie ulega zmianie w ciągu roku – w szkółkach jeździeckich
miażdżącą przewagę uzyskuje płeć piękna.
To ciekawe, bo kiedy spojrzymy na sport
wyczynowy, skoki przez przeszkody czy ujeżdżenie to trend ten nie jest już tak
wyraźny, wręcz przeciwnie – wskazuje lekko na mężczyzn. Gdzie więc po drodze z
obozów konnych na parkury świata gubią się wszystkie te małe, urocze
stworzenia? Czy jazda konna służy im bardziej do zaspokajania potrzeb
emocjonalnych i zawodowa kariera zwyczajnie ich nie interesuje, czy jednak w
sportowym starciu z mężczyznami ich szanse drastycznie maleją?
Jeździectwo jest wyjątkowym sportem z
wielu różnych powodów, jednak tym co już na pierwszy rzut oka odróżnia go od
innych dyscyplin olimpijskich jest brak podziału na kategorie, jeżeli chodzi o
płeć. Podział ten istnieje w praktycznie wszystkich innych sportach i jest on
uzasadniany naturalnymi predyspozycjami, siłą fizyczną, budową ciała itd.
Rzeczywiście, trudno wyobrazić sobie kobiety rywalizujące z mężczyznami np. w
kontaktowych grach zespołowych, takich jak piłka nożna. W starciu ramię w
ramię, z drobnymi wyjątkami, panie nie miałyby raczej szans. Powyższe
rozumowanie potwierdzają też wyniki z aren lekkoatletycznych. Rekordy świata w
biegu na 100m, skoku w dal, rzucie motem ustanawiane przez panie zawsze są,
niewiele, ale jednak niższe niż te ustanawiane przez mężczyzn. Gdyby ustawić na
starcie przedstawicieli obu płci to pewnie spośród pań do światowej czołówki
przebijałyby się tylko nieliczne wybitne jednostki.
Skoro więc podział ze względu na płeć w
sporcie można uznać za zupełnie uzasadniony, dlaczego nie stosujemy go w
jeździectwie? Ktoś kiedyś powiedział mi „bo to koń, nie człowiek wykonuje
pracę.” Traktując zwierzę jako atletę wydawałoby się bardziej słuszne wprowadzić
podział na klacze i wałachy, a przecież nam - jeźdźcom pomysł taki wydaje się
bzdurny. Nikt jednak nie wmówi mi, że pokonując parkur w szalonym tempie przy
konieczności odmierzenia odskoku do kolejnej przeszkody, a co za tym idzie
nierzadko szybkiego skrócenia galopu, czy utrzymania konia w wąskim zakręcie
siła i uwarunkowania fizyczne nie mają żadnego znaczenia. Jeżeli uznamy, że koń
jest tylko narzędziem, a uwarunkowania fizyczne sterującej nim osoby nie mają
żadnego znaczenia, to idąc tym tropem panie powinny z powodzeniem rywalizować z
mężczyznami za kierownicom – na rajdach czy w wyścigach formuły 1. A wiemy
przecież, że w tych dyscyplinach kobiety należą do rzadkości.
I
tu dotykamy pewniej równie istotnej kwestii – mianowicie uwarunkowań
kulturowych. W styczniu tego roku miałam okazję obserwować relację z Mistrzostw
Świata w darcie. Rewelacją rozgrywek stała się 26-letnia Brytyjka, Fallon
Sherrock. Choć dart nie wymaga szczególnej siły fizycznej, wytrzymałości czy
kondycji – liczą się tu bardziej koncentracja, cierpliwość i precyzja – to
trudno o sport bardziej „męski”. Dart wywodzi się z barów, zawodnicy to często
potężni, wytatuowani mężczyźni, którzy rzeczywiście zdają się dopiero co
„uciec” z domu na piwo. Atmosfera utrzymywana jest też przez publiczność –
zajmuje ona miejsce przy długich stołach, krzyczy, gwiżdże i wypija hektolitry
piwa. Kiedy przeglądam instagramowe konto Fallon Sherrock i widzę dziewczynę
rok starszą ode mnie, która z włosami zaplecionymi w warkoczyki i w różowej
koszulce z napisem „The Queen of the Palace” nagrywa filmiki na tiktok-a,
rzeczywiście nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zupełnie nie pasuje ona do sportu
jakim jest Dart. Tymczasem Sherrock na Mistrzostwach Świata napisała historię,
wygrywając dwa pierwsze spotkania i meldując się w trzeciej rundzie zawodów.
No dobrze, ale wracając do łucznictwa konnego. Z jednej strony logiczne wydaje się zaliczenie go do sportów jeździeckich, a co za tym idzie zrezygnowanie z podziału ze względu na płeć. Z drugiej jednak strony w łucznictwie pieszym istnieje podział na kategorię kobiet i mężczyzn. Uzasadnić można to znowu siłą fizyczną – mężczyźni będą w stanie naciągać i posługiwać się dużo mocniejszymi łukami, a te, w dużym skrócie – wybaczają więcej błędów i pozwalają zdobyć więcej punktów. Czy więc ta sama zasada nie powinna obowiązywać w łucznictwie konnym? Osobiście jestem przeciwniczką sztucznego rozdrabniania konkurencji. Uważam, że już tworzenie kategorii juniorów dla zawodników poniżej 18-tego roku życia w wielu przypadkach bywa krzywdzące. Wielu młodych łuczników konnych na świecie i w Polsce mogłoby z powodzeniem rywalizować i wygrywać z seniorami. Jednak analizując sytuację na chłodno można dojść do wniosku, że łuczniczki konne miałyby pełne prawo ubiegać się o stworzenie oddzielnej kategorii dla kobiet. Można powiedzieć, że tkwimy w obecnej sytuacji nieco „przez zasiedzenie”, akceptując, że zawsze tak było i nie zastanawiając się czy rzeczywiście mężczyźni mają w tym sporcie „łatwiej”. I okazuje się że… wychodzi nam to na dobre. Zupełnie nie zastanawiając się nad swoją sytuacją i przyjmując, że swoimi wynikami po prostu musimy równać do pewnego poziomu wyciskamy z siebie wystarczająco dużo, żeby rywalizować z mężczyznami jak równy z równym. No właśnie – jak równy z równym? Podczas najważniejszych w tym sezonie zawodów łucznictwa konnego w Polsce, rozgrywanych na Polach Grunwaldu - International Mounted Archery Games, w kategorii seniorów do rozdysponowania było 12 miejsc na podium, z czego 8 trafiło do kobiet a tylko 4 do mężczyzn. W juniorach wskazanie na dziewczyny jest jeszcze silniejsze 11:1. Dwa tygodnie później w Kawalkadzie, na Otwartych Mistrzostwach Polski medale podzieliły się 6:6.
Czy oznacza to, że polskim łucznictwem
konnym w niedalekiej przyszłości rzeczywiście zawładną kobiety? Oczywiście,
wyniki z Grunwaldu są tylko pewnym wskazaniem, nie można zapominać o tym, że
przez ostatnie sześć lat w rankingu polskich łuczników konnych szczyt okupował
Wojtek Osiecki, wspomagany przez swoich dwóch juniorów – Leszka Moniakowskiego
i Oskara Dawida. Jednak feminizacja podium Grunwaldu rzuca bardzo ciekawe
światło na przyszłość tego sportu i prowokuje do przemyśleń na temat czynników,
które rzeczywiście warunkują sukces w łucznictwie konnym.
OUTFIT MIESIĄCA
ZDJĘCIE MIESIĄCA
Fotografią, która najbardziej zachwyciła fanów łucznictwa konnego w sierpniu jest zdjęcie autorstwa Karola Bąka, wykonane podczas Otwartych Mistrzostw Polski w Łucznictwie Konnym w Kawalkadzie. W roli modeli - Jacek Dudek i Supryza.
Komentarze
Prześlij komentarz