Dziennik rozbitków – Czarna Woda, 15.08.2020, czyli co się dzieje, kiedy przesadzisz z modlitwami o 3D.

 


- Jak było na zawodach? – Spytał Tomek z Dżygita, kiedy dotarliśmy do stajni.
Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Było fajnie? Dobrze? Długo? Trudno? To była walka z samym sobą, droga przez mękę. Jeszcze nigdy na trasie nie miałam tak dosyć. Po tych Mistrzostwach w Czarnej Wodzie wiedziałam jedno – już nigdy tak długo i żarliwie nie będę modlić się o zawody 3D. 


Jedną z rzeczy, z których ograbiła mnie pandemia i której stratę odczułam najdotkliwiej była końcówka zimowej ligi 3D na śląsku. Uwielbiałam ludzi, którzy tam przyjeżdżali a jednocześnie zanotowałam w tym roku dramatyczny skok formy, co sprawiło, że zawody stały się jeszcze bardziej satysfakcjonujące. I oto kiedy z niecierpliwością czekałam na finałową rundę w Czatachowej… BUM – wybuchła pandemia a my zostaliśmy zamknięci w domach. Od kwietnia modliłam się więc o to, by dobry Bóg przed zesłaniem na nasz świat apokalipsy, dał mi możliwość pojechania jeszcze chociaż raz na zawody 3D. Obiecywałam sobie, że specjalnie kupię sukienkę w moro, żeby na zawodach wpisywać się w ogólnie przyjętą konwencję. Wyobrażałam sobie, jak będę po kolei wieszać się na szyi każdemu znajomemu i nieznajomemu łucznikowi, jak ucieszę się na sprośne żarty Michała Lisa i Mariusza Wichashy, jak przytulę moją przybraną rodzinę Stefaniaków i jak pierwszy raz w życiu nie będę przerywać Włodkowi Woźnicy aż się wygada, co pewnie będzie równoznaczne z słuchaniem go przez około tydzień. Najbardziej jednak tęskniłam za odgłosem strzały uderzającej o ciało piankowego zwierzaka.

Obostrzenia zostały jednak poluzowane dopiero w połowie maja, co było równoznaczne z tym, że od razu wpadłam w sezon zawodów konnych. Stęskniona za sportową rywalizacją jeździłam to tu to tam, starając się wystartować jak najwięcej razy, zanim komuś przyjdzie do głowy znowu zamknąć nas w domach przy okazji np. następnej fali zachorowań. Moja dusza łucznika konnego została nakarmiona, jednak wciąż wracając do domu, w skrytości swojego pokoju wznosiłam modły o to, by dobry Bóg zesłał mi czas i sposobność wystartowania w zawodach 3D. Moje żarliwe modlitwy nie przynosiły efektów aż do 14-tego sierpnia 2020 roku…

Do Gdańska przyjechałam w zupełnie innym celu. Wspólnie z Marią Babińską miałyśmy odwiedzić Stajnię Dżygit i sprawdzić, czy chłopaki stamtąd rzeczywiście są spoko i czy jest to miejsce potencjalnie rozwojowe jeżeli chodzi o treningi. (O wynikach naszych osądów  poinformuję w oddzielnym wpisie, ponieważ nie mogę odmówić sobie przyjemności utrzymania w niepewności i strachu naszych towarzyszy ze Szczodrowa). I oto kiedy w piątkowy wieczór, w towarzystwie zachodzącego Słońca strzelałyśmy sobie do balota słomy, na przepięknym torze łuczniczym w Stajni Dżygit padł pomysł. „W sumie, dlaczego nie pojechać by jutro do Czarnej Wody na zawody 3D?”. Marysia miała początkowo zrezygnować z udziału w zawodach właśnie na rzecz spędzenia całego dnia z Dżygitami, ale w stajni szykowała się duża impreza, a my i tak zamierzałyśmy posiedzieć dłużej wieczorem, więc wspaniałym pomysłem wydało się wyrwać na kilka godzin rano i strzelić zawody. Genialność naszego pomysłu podkreślał fakt, że na zawodach miał być obecny Rafał Cieśluk, dla którego nasze pojawienie się byłoby niewątpliwie miłą niespodzianką, a także fakt, że na stronie wydarzenia widniała informacja o 40 stanowiskach. Wzniosłam oczy ku górze. „Boże, choć przez tyle miesięcy wydawałeś się bierny to oto wysłuchałeś moich próśb i zesłałeś mojej duszy ukojenie w postaci czterdziestu stanowisk!”.

Następnego dnia niebiosa okazały się jeszcze łaskawsze, ponieważ okazało się, że jesteśmy z Rafałem w jednej grupie. Głęboko więc przekonani, że oto mamy przed sobą jedne z najlepszych zawodów w życiu stanęliśmy na starcie. Entuzjazmu nie gasił nawet żar lejący się z nieba, a mojego niepokoju nie budził fakt, że nie mam przy sobie nakrycia głowy – w końcu przecież przez większość trasy będziemy znajdowali się w lesie w cieniu drzew. Nikt z nas nie mógł przewidzieć, że oto ruszamy w długi i wyczerpujący rejs po Czarnej Wodzie, z którego zachował się ten oto dziennik.

 

***

 

Dziennik rozbitków

Mistrzostwa Województwa Pomorskiego w Łucznictwie Terenowym 3D,
15.08.2020, Czarna Woda

 

Stanowiska 1-5

Na naszym pokładzie gościmy jeszcze 5 osób. Długowłosy nawigator oraz jego kobieta, która zapisuje punkty, brodaty bosman strzelający z trzech palcy oraz ojciec z około dziesięcioletnią córką - Agatką, prawdopodobnie uchodźcy, próbujący na naszej tratwie przedostać się przez granicę. Już na pierwszej figurze nasz arsenał zostaje uszczuplony – Marysia pudłuje w bażanta i nie możemy znaleźć jej strzały. Jednak to nie łamie w nas ducha – większy niepokój budzi we mnie fakt, że następne kilka figur stoi na otwartej przestrzeni. Z nieba leje się żar. Próbuję ukrywać się za Rafałem, gdyż z całej grupy dysponuje on największym cieniem. Nasz towarzysz okazuje się jednak wspaniałomyślny i użycza mi swojej chusty. Zawiązuję chustę na głowie – teraz mogę żeglować nawet po odsłoniętych przestrzeniach, nie grozi mi udar. Jestem tak zadowolona, że podejmuję się szukania strzał za figurą głuszca. Jest to o tyle odważny czyn, że za głuszcem pokrzywy mają wysokość dorosłego człowieka. Przedzieram się przez gąszcz. Znajduję strzały kobiety zapisującej punkty oraz małej Agatki. Dobrze - jeżeli okażą się dla nich cenne, będzie można je drogo sprzedać, może nawet wymienić na wodę. Patrzę przez chwilę w niebo, na którym nie ma ani jednej chmurki. Tak, woda będzie dziś towarem deficytowym. Nie zważając na bąble na rękach i nogach przedzieram się dalej przez pokrzywy. W końcu znajduję i moją strzałę. Zadowolona wracam do towarzyszy.

 

Stanowiska 6-10

W zagajniku spotykamy dobrych ludzi, którzy dają nam wodę i kawałek ciasta drożdżowego. Nie wiem dlaczego jeden z mężczyzn jest przebrany za kobietę. Boję się jednak głośno spytać, gdyż mam świadomość tego iż zanim Rafał użyczył mi chusty, byłam narażona na działanie promieni słonecznych, które przecież lubią mącić zmysły. Mężczyzna w przebraniu kobiety podchodzi do mnie i wręcza mi wodę.

- Dziękuję, jeszcze mam – pokazuję mu swoją butelkę.

- Weź, - mówi niemal jak wyrocznia. – Następne kilka figur jest na Słońcu, naprawdę zużyjecie cały zapas.

Czując powiew grozy, biorę z jego ręki butelkę. Rzeczywiście, przez następną godzinę poruszamy się po otwartej przestrzeni, szukając dających nadzieję skrawków cienia, w których można się ukryć i wychodzimy tylko w celu oddania strzałów. Jednak i tak upał staje się nie do zniesienia. Rafał poleca mi, żebym zmoczyła chustę wodą. Chociaż płynów mamy niewiele decyduję się na ten krok i od razu czuję różnice. Po moich włosach rozchodzi się przyjemny chłód a na ramiona skapują zimne krople. Zaczyna się też świetna passa w strzelaniu. Zaliczam dwie ósemki w bażanta, a kiedy znowu trafiam dwie ósemki na niewielkim szczurku zaczynam podrygi w tańcu radości. Zauważam jednak, że moi współtowarzysze nie podzielają mojego entuzjazmu. Mery uśmiecha się bez przekonania a Rafał przewraca oczami i przebąkuje coś o końcu przyjaźni.

 

Stanowiska 11- 15

Na naszej drodze pojawia się kolejny problematyczny cel. Wąska czapla stojąca około dwa metry od brzegu rzeczki. Jeżeli spudłujemy, nasze strzały wylądują w wodzie. Na stanowisku staje brodaty bosman i chwilę później słychać plusk. To nie jest dobry znak, bosmanowi jak dotąd szło bardzo dobrze. W wodzie lądują też strzały uchodźców. Wiem, że nie mogę się niepokoić. Podchodzę do celu i spokojnie oddaję dwa pewne strzały – oba trafiają w czaple. Trafia też Rafał. Widocznie groźba utraty strzał działa mobilizująco. Ale teraz do stanowiska zbliża się Marysia. Mocno zaciskam kciuki. Zamykam oczy. Ktoś z grupy mówi „Tam wcale nie ma rzeki”. Czekam chwilę, która wydaje się wiecznością i nagle słyszę dobrze znany każdemu łucznikowi dźwięk – delikatne i miękkie puknięcie. Udało się. Teraz znowu chwila przerwy i… znowu ten dźwięk! Nie mogę uwierzyć. W obliczu zagrożenia, Mery pokazuje swój geniusz. Ocaliliśmy nasze strzały przed utopieniem. Jestem przekonana, że oto moment przełomowy, że teraz wypełni nas entuzjazm i zaczniemy nabijać punkty jak szaleni. W wodzie pozostają jednak strzały innych zawodników. Ktoś musi po nie tam wejść. Decydujemy się poświęcić małą Agatkę, która zdejmuje buty i dzielnie wyławia strzały.

Kolejne kilka stanowisk to znowu droga przez spalone słońcem, odkryte przestrzenie. Raz po raz, próbując ulżyć cierpieniu moczę moją chustę wodą jednak ta i tak błyskawicznie wysycha. Nagle jednak naszym oczom ukazuje się oaza. Droga do kolejnego stanowiska wiedzie bowiem w lewo i mocno w dół. Wchodzimy niejako do jaskini, wydrążonej poprzez bieg rzeki i nakrytej od góry konarami zwalonych drzew. Po drugiej stronie wąskiego w tym miejscu nurtu spoczywa krokodyl. Początkowo ciężko go dojrzeć, ponieważ doskonale maskuje się na tle brunatnego mułu. Woda lekko szumi, jest chłodno i przyjemnie. Dogania nas kolejna grupa i część z nich schodzi na dół aby schronić się przed Słońcem. Ludzie się ożywiają. Słychać rozmowy. Aż nie chce się opuszczać tego miejsca.

 

Stanowiska 16-20

U moich towarzyszy zaczyna się kryzys. Marysia zalicza kolejne podwójne zero na stanowisku z kaczkami. Na jej twarzy maluje się zniechęcenie. Chcę jej jakoś pomóc i przypominam sobie zeszłoroczne Mistrzostwa Polski 3D w Majdach, kiedy to w chwilach kryzysu przywoływałyśmy wspomnienie Michała Choczaja. Powtarzałyśmy wtedy na głos wskazówki, jakich mógłby nam udzielić, co przekładało się na trafienia.

- Może zadzwonimy do Michała Choczaja? – Proponuję.

Mery w odpowiedzi tylko mruczy coś pod nosem. Spoglądam na Rafała – on też nie wykazuje entuzjazmu.

- Zadzwońmy do Michała Choczaja! – Proponuję już bardziej zdecydowana. Nie mogę pozwolić, żeby morale w drużynie podupadły.

- I tak nie odbierze – odpowiada Marysia – na pewno prowadzi zajęcia…

- Ode mnie odbierze! – Bardziej chce w to wierzyć niż wierzę naprawdę. Maskując niepokój wykręcam numer. Jeden sygnał, drugi, trzeci sygnał…cierpliwie czekam, a przerwy między sygnałami wydają się wiecznością. „Nie zawiedź mnie teraz, Michał. Potrzebuję Cię.” – myślę gorączkowo. Jeszcze jeden sygnał i brak odpowiedzi. Aż w końcu po drugiej stronie słyszę jego głos – głos, który już nie raz ratował nas z opresji.

- Michał, mamy problem! Strzelamy z Marysią i Rafałem 3D i potrzebujemy złotej wskazówki. – Naświetlam sprawę.

- A w czym jest problem? – Pyta Michał nieco zaskoczony.

- Generalnie to… nie trafiam. – Mówi zniechęcona Mery.

- Michał, potrzebujemy jakiejś złotej wskazówki! Szybko!

Zalega cisza. Do naszej grupki przysuwa się brodaty bosman. On też od kilku figur notuje same zera, liczy że złota wskazówka będzie też przydatna dla niego.

- Michał?

- Poczekaj chwilę, myślę. – jeszcze przez chwilę na linii cisza.

- Więcej agresji. – Pada w końcu wyrok. – Zabić! Przebić figurę na drugą stronę!

- Dzięki Michał, wypróbujemy!

Teraz wiem już na pewno. Musimy podtrzymać entuzjazm, wykrzesać z siebie energię. Nie pozwolić by upał z nami wygrał.

 

Stanowiska 21-25

Jesteśmy w połowie trasy – informuje nas o tym długowłosy nawigator. Nie mogę w to uwierzyć, jednak działania matematyczne nie pozostawiają żadnych złudzeń. Jest godzina 14:00, zaczęliśmy strzelać chwilę po 10:00. Polewanie chusty wodą przestaje przynosić jakikolwiek efekt. Na trasie zaczyna tworzyć się korek. Oczekiwanie na rozpoczęcie strzelania staje się nieznośne. Za wszelką cenę próbuję wykrzesać z moich towarzyszy agresję. Podchodzę do nich i warczę. Rafał ma mnie już dosyć, mam wrażenie, że kiedy zacznie brakować  wody mnie pierwszą wyrzucą za burtę. Wskazówka Michała Choczaja była małą iskierką, która powoli zdaje się dogasać. Jak znaleźć w sobie agresję, kiedy powietrze wokół ma 40oC…?  Ja też zaczynam coraz częściej pudłować. Marysia jakoś się trzyma, chociaż staje się coraz bardziej małomówna. Patrzę na pozostałych towarzyszy. Długowłosy nawigator czuje się świetnie, jego kobieta także wygląda dobrze. Agatka i jej ojciec starają się zachowywać pozory. Mała jednak od czasu wejścia do rzeczki człapie w butach nie naciągniętych na pięty. Brodaty bosman wciąż pudłuje, widać że jest bardzo zmęczony. My nie możemy doprowadzić się do takiego stanu. Jeszcze raz decyduję się zmoczyć chustę wodą i idę jeszcze trochę powarczeć na Rafała – może uda mi się wzbudzić w nim agresję.

 

Stanowiska 26-29

W zagajniku, obok stanowiska z sowami znajdujemy wodę. Szybko uzupełniamy zapasy. Korek wymusza na nas coraz to dłuższe czekanie. Tak strasznie bolą mnie nogi… Przechodzę od stanowiska do stanowiska i od razu szukam miejsca gdzie mogłabym usiąść. Wstaję tylko żeby oddać strzał. Długowłosy nawigator i brodaty bosman rozpoczynają dyskusję o łucznictwie konnym. Wymieniamy z Marysią porozumiewawcze spojrzenia. Mimo, że to co mówią nie ma zbyt wiele wspólnego z prawdą nie zamierzamy przyznawać się, że jesteśmy w tej dziedzinie ekspertkami. Od jakiegoś czasu nie warczę na Rafała, co chyba było dobrą decyzją. Mówi mi, że jak będę strzelać ładnie to dostanę od niego nagrodę. Jak na złość zaczynam pudłować. Więcej pudłowania oznacza więcej szukania strzał. Po kolei przekopujemy teren za każdą figurą. Najgorsze jest to, że weszliśmy w obszar, gdzie dużo stanowisk jest obok siebie. Robi się tłoczno i wszyscy chcą o czymś rozmawiać. A ja nie mam siły chodzić, a co dopiero rozmawiać. Na szczęście zaliczam dobre strzelania na łasicach i Rafał decyduje się przyznać mi nagrodę – z kieszeni wyciąga kabanosy. Są jak promyk nadziei. Dopiero teraz uświadamiam sobie jak bardzo byłam głodna.

 

Stanowisko 30

Zastajemy poprzedzającą nas grupę przy obiedzie. Czuję jak wypełnia mnie nadzieja. Jeżeli zaraz zjem obiad to może dam radę dokończyć trasę. Podchodzimy do zaparkowanego na środku ścieżki samochodu. Tym razem nie ma w nim mężczyzny przebranego za kobietę – to dobry znak, chyba mój mózg nie jest tak przegrzany jak wcześniej. Niestety mężczyzna, nie przebrany za nikogo informuje nas, że właśnie obiadów zabrakło.

- Dowieziemy Wam na kolejne stanowisko – zapewnia długowłosego nawigatora.

- Zostało nam już tylko dziesięć figur – odpowiada nawigator beztroskim tonem. – Przywieźcie nam ten obiad po prostu na metę.

Mam ochotę wyrzucić go za burtę. Potrzebuję obiadu! Tu i teraz! Nie na mecie, bo prawdopodobnie nigdy do niej nie dotrę.

- Znajdziemy Was na trasie – zapewnia mężczyzna nie przebrany za nikogo.

Wyprzedzamy grupę przed nami i przechodzimy na stanowisko z dzikiem. Tyle dobrego – przynajmniej już nie będziemy musieli męczyć się w korku.

 

Stanowisko 31

Mam dosyć. Moje nogi wypełnia tępy ból. Wcale nie mam ochoty strzelać do tych głupich lisów. Dlaczego jeden z nich jest czarno – zielony? Co to za lis? Będę strzelać w rudego. Dlaczego wszyscy z mojej grupy też wybrali rudego? Kto im pozwolił?!

 

Stanowisko 32

Nie mogę się poddać. Usiłuję wykrzesać z siebie resztki energii. Wilk jest dość daleko. Pudłuję z pierwszego palika ale z drugiego już trafiam. Marysia zalicza kolejne podwójne zero – wygląda jakby miała się rozpłakać. Jakoś udaje się odnaleźć strzały.

Kiedy kierujemy się do wyjścia z lasu naszą drogę zajeżdża samochód. „Obiad” – myślę i nagle znajduję siłę w nogach. Podbiegam do auta a z niego wysiada… mężczyzna przebrany za kobietę.

- Głodni? – Pyta z uśmiechem.

Mrugam oczami. Chyba moje zmysły już naprawdę zawodzą. Jestem jednak tak zmęczona, że przyjęłabym ten obiad od kogokolwiek. Pozwalam by mężczyzna przebrany za kobietę nałożył mi na talerz kurczaka, ziemniaczki i surówkę. Siadam na mchu. Obok siadają moi towarzysze, chyba coś do mnie mówią ale mnie w tej chwili to nie obchodzi. Ziemniaczki! Boże, dzięki Ci, że w chwili zwątpienia zesłałeś nam te ziemniaczki! W 30 sekund pochłaniam obiad. Rafał okazuje się najlepszym przyjacielem na świecie, bo podaje mi swój talerz z resztką ziemniaków. Bez zastanowienia wyrywam mu go z rąk. Jest około 17:00. Jestem w takim stanie, że zjadłabym nawet brodatego bosmana i małą Agatkę z naszej grupy.

 

Stanowisko 33

Pochłonięcie obiadu w 30 sekund ma swoje złe strony – teraz wszyscy pałaszują swój ze smakiem a ja na nich patrzę. Zjadłabym jeszcze co najmniej dwie porcje ale boję się poprosić mężczyznę przebranego za kobietę – cały czas mam podejrzenia, że jest on tylko omamem, wywołanym działaniem słońca. W grupie następuje rozprężenie. Obiad przywraca energię, dogania nas następna grupa – zaczynają się rozmowy. Staram się zmotywować wszystkich do ruszenia w drogę – jeżeli zabawimy tutaj zbyt długo nigdy nie dokończymy wyprawy. Ich niechęć do kontynuowania marszu jest jednak zrozumiała – kolejne kilka figur to znowu marsz przez nieosłonięte pole. W końcu sama udaję się w kierunku koziorożca, mam nadzieję, że inni podążą za mną.

 

Stanowisko 34

Jesteśmy na skraju wyczerpania, skończyły nam się ostatnie zapasy. Nie mamy już wody pitnej. Dryfujemy po oceania, na horyzoncie nie widać żadnej wyspy.

 

Stanowisko 35

Już nawet długowłosy nawigator nie trafia. Twierdzi, że rozproszył go obiad ale ja wiem, że jest tak samo wycieńczony jak my.

 

Stanowisko 36

Zbieram w sobie resztki entuzjazmu i zaliczam dwa trafienia w dzika. Mery jest blada. Znowu trzeba szukać jej strzał, co jeszcze przedłuża nasz pobyt na trasie.

 

Stanowisko 37

Chyba zaraz umrę. W myślach przeklinam organizatorów.

 

Stanowisko 38

Kobieta długowłosego nawigatora leży na ścieżce i nie chce wstać. Nie wiem po co on ja podnosi na siłę – niech nie strzela. Punktów też nie musi liczyć. Od pewnego czasu wszyscy zgodnie pudłujemy.

 

Stanowisko 39

Moje nogi właśnie odpadają mi od reszty ciała. Przekopujemy ziemię za głuszcem w poszukiwaniu strzały Marysi – ta jednak szybko decyduje się ją pochować. Teraz liczy się tylko jedno – dotrzeć do ostatniej figury i zakończyć wreszcie tę mękę.

 

Stanowisko 40

Na ostatnim stanowisku czeka na nas wąż na skale. Podchodzę do palika i bez jakiegokolwiek zaangażowania puszczam dwie strzały w piach. Marysia o dziwo trafia. Jakby niesiona nadzieją, że oto dotarliśmy do końca, znajduje w sobie siłę. Zliczamy punkty, zbieramy strzały. Jesteśmy wolni! Przetrwaliśmy. Teraz jeszcze tylko marsz do samochodu a potem możemy już uciekać. Jest 18:00. Jak tylko dojedziemy do stajni Dżygit siadam przy ognisku i nie wstaję do jutra. Nawet Mery i Rafał są w stanie się uśmiechnąć. Z bólem w nogach ale szczęśliwi, że to już koniec ruszamy w kierunku auta…

- Zrobimy sobie zdjęcie całą grupą? – Słyszymy za plecami głos długowłosego nawigatora.

Przysięgam, że go zabiję...

 

***


Na szczęście dotarliśmy do samochodu, nie uśmiercając nikogo po drodze. Nie czekając na ogłoszenie wyników i nie ustawiając się w kolejce po dzika wypchanego kaszą opuściliśmy miejsce zawodów. Tego dnia przyznałabym wszystkie złote medale Marysi, za to, że po tym wszystkim jeszcze zdołała prowadzić.

- Jak było na zawodach? – Spytał Tomek z Dżygita, kiedy dotarliśmy do stajni.

Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Było fajnie? Dobrze? Długo? Trudno? To była walka z samym sobą, droga przez mękę. Jeszcze nigdy na trasie nie miałam tak dosyć. Po tych Mistrzostwach w Czarnej Wodzie wiedziałam jedno – już nigdy tak długo i żarliwie nie będę modlić się o zawody 3D. Dobry Bóg zawsze w końcu wysłuchuje próśb i zsyła – mękę w postaci 40 stanowisk w upalny dzień. Jednak całą złośliwość rzeczonych zawodów poznałam dopiero trzy dni później, kiedy Mery podesłała mi linka do wyników.

„Gratuluję drugiego miejsca” – napisała. Sprawdziłam. Rzeczywiście, uplasowałam się na drugim miejscu z przepastną stratą do wszechmocnej i niezniszczalnej Agnieszki Głuch. Pojechałam na zawody na koniec Polski, przeszłam przez piekło, przeżyłam. Resztkami entuzjazmu jakimś cudem wystrzelałam sobie drugie miejsce i nawet nie dostałam swojego cennego dyplomu. Nie miałam możliwości dumnie zaprezentować go na zdjęciu, na którym i tak wyglądałby jak biała kartka A-4. Po zawodach w Czarnej Wodzie pozostało tylko wspólne zdjęcie w telefonie długowłosego nawigatora i ten oto dziennik rozbitków...

 


Komentarze

Popularne posty