Dziennik rozbitków – Czarna Woda, 15.08.2020, czyli co się dzieje, kiedy przesadzisz z modlitwami o 3D.
- Jak było na zawodach? – Spytał Tomek z
Dżygita, kiedy dotarliśmy do stajni.
Nie wiedziałam, co mu
odpowiedzieć. Było fajnie? Dobrze? Długo? Trudno? To była walka z samym sobą,
droga przez mękę. Jeszcze nigdy na trasie nie miałam tak dosyć. Po tych
Mistrzostwach w Czarnej Wodzie wiedziałam jedno – już nigdy tak długo i
żarliwie nie będę modlić się o zawody 3D.
Jedną z rzeczy, z których ograbiła mnie
pandemia i której stratę odczułam najdotkliwiej była końcówka zimowej ligi 3D
na śląsku. Uwielbiałam ludzi, którzy tam przyjeżdżali a jednocześnie
zanotowałam w tym roku dramatyczny skok formy, co sprawiło, że zawody stały się
jeszcze bardziej satysfakcjonujące. I oto kiedy z niecierpliwością czekałam na
finałową rundę w Czatachowej… BUM – wybuchła pandemia a my zostaliśmy zamknięci
w domach. Od kwietnia modliłam się więc o to, by dobry Bóg przed zesłaniem na
nasz świat apokalipsy, dał mi możliwość pojechania jeszcze chociaż raz na
zawody 3D. Obiecywałam sobie, że specjalnie kupię sukienkę w moro, żeby na
zawodach wpisywać się w ogólnie przyjętą konwencję. Wyobrażałam sobie, jak będę
po kolei wieszać się na szyi każdemu znajomemu i nieznajomemu łucznikowi, jak
ucieszę się na sprośne żarty Michała Lisa i Mariusza Wichashy, jak przytulę
moją przybraną rodzinę Stefaniaków i jak pierwszy raz w życiu nie będę
przerywać Włodkowi Woźnicy aż się wygada, co pewnie będzie równoznaczne z
słuchaniem go przez około tydzień. Najbardziej jednak tęskniłam za odgłosem
strzały uderzającej o ciało piankowego zwierzaka.
Obostrzenia zostały jednak poluzowane
dopiero w połowie maja, co było równoznaczne z tym, że od razu wpadłam w sezon
zawodów konnych. Stęskniona za sportową rywalizacją jeździłam to tu to tam,
starając się wystartować jak najwięcej razy, zanim komuś przyjdzie do głowy
znowu zamknąć nas w domach przy okazji np. następnej fali zachorowań. Moja
dusza łucznika konnego została nakarmiona, jednak wciąż wracając do domu, w
skrytości swojego pokoju wznosiłam modły o to, by dobry Bóg zesłał mi czas i
sposobność wystartowania w zawodach 3D. Moje żarliwe modlitwy nie przynosiły
efektów aż do 14-tego sierpnia 2020 roku…
Do Gdańska przyjechałam w zupełnie innym
celu. Wspólnie z Marią Babińską miałyśmy odwiedzić Stajnię Dżygit i sprawdzić,
czy chłopaki stamtąd rzeczywiście są spoko i czy jest to miejsce potencjalnie
rozwojowe jeżeli chodzi o treningi. (O wynikach naszych osądów poinformuję w oddzielnym wpisie, ponieważ nie
mogę odmówić sobie przyjemności utrzymania w niepewności i strachu naszych
towarzyszy ze Szczodrowa). I oto kiedy w piątkowy wieczór, w towarzystwie
zachodzącego Słońca strzelałyśmy sobie do balota słomy, na przepięknym torze
łuczniczym w Stajni Dżygit padł pomysł. „W sumie, dlaczego nie pojechać by
jutro do Czarnej Wody na zawody 3D?”. Marysia miała początkowo zrezygnować z
udziału w zawodach właśnie na rzecz spędzenia całego dnia z Dżygitami, ale w
stajni szykowała się duża impreza, a my i tak zamierzałyśmy posiedzieć dłużej
wieczorem, więc wspaniałym pomysłem wydało się wyrwać na kilka godzin rano i
strzelić zawody. Genialność naszego pomysłu podkreślał fakt, że na zawodach
miał być obecny Rafał Cieśluk, dla którego nasze pojawienie się byłoby
niewątpliwie miłą niespodzianką, a także fakt, że na stronie wydarzenia
widniała informacja o 40 stanowiskach. Wzniosłam oczy ku górze. „Boże, choć
przez tyle miesięcy wydawałeś się bierny to oto wysłuchałeś moich próśb i
zesłałeś mojej duszy ukojenie w postaci czterdziestu stanowisk!”.
Następnego dnia niebiosa okazały się
jeszcze łaskawsze, ponieważ okazało się, że jesteśmy z Rafałem w jednej grupie.
Głęboko więc przekonani, że oto mamy przed sobą jedne z najlepszych zawodów w
życiu stanęliśmy na starcie. Entuzjazmu nie gasił nawet żar lejący się z nieba,
a mojego niepokoju nie budził fakt, że nie mam przy sobie nakrycia głowy – w
końcu przecież przez większość trasy będziemy znajdowali się w lesie w cieniu
drzew. Nikt z nas nie mógł przewidzieć, że oto ruszamy w długi i wyczerpujący
rejs po Czarnej Wodzie, z którego zachował się ten oto dziennik.
***
Dziennik
rozbitków
Mistrzostwa
Województwa Pomorskiego w Łucznictwie Terenowym 3D,
15.08.2020, Czarna Woda
Stanowiska 1-5
Na naszym pokładzie gościmy jeszcze 5
osób. Długowłosy nawigator oraz jego kobieta, która zapisuje punkty, brodaty
bosman strzelający z trzech palcy oraz ojciec z około dziesięcioletnią córką -
Agatką, prawdopodobnie uchodźcy, próbujący na naszej tratwie przedostać się
przez granicę. Już na pierwszej figurze nasz arsenał zostaje uszczuplony –
Marysia pudłuje w bażanta i nie możemy znaleźć jej strzały. Jednak to nie łamie
w nas ducha – większy niepokój budzi we mnie fakt, że następne kilka figur stoi
na otwartej przestrzeni. Z nieba leje się żar. Próbuję ukrywać się za Rafałem, gdyż z całej grupy dysponuje on największym cieniem. Nasz towarzysz okazuje się
jednak wspaniałomyślny i użycza mi swojej chusty. Zawiązuję chustę na głowie –
teraz mogę żeglować nawet po odsłoniętych przestrzeniach, nie grozi mi udar.
Jestem tak zadowolona, że podejmuję się szukania strzał za figurą głuszca. Jest
to o tyle odważny czyn, że za głuszcem pokrzywy mają wysokość dorosłego
człowieka. Przedzieram się przez gąszcz. Znajduję strzały kobiety zapisującej
punkty oraz małej Agatki. Dobrze - jeżeli okażą się dla nich cenne, będzie
można je drogo sprzedać, może nawet wymienić na wodę. Patrzę przez chwilę w
niebo, na którym nie ma ani jednej chmurki. Tak, woda będzie dziś towarem
deficytowym. Nie zważając na bąble na rękach i nogach przedzieram się dalej
przez pokrzywy. W końcu znajduję i moją strzałę. Zadowolona wracam do
towarzyszy.
Stanowiska 6-10
W zagajniku spotykamy dobrych ludzi,
którzy dają nam wodę i kawałek ciasta drożdżowego. Nie wiem dlaczego jeden z mężczyzn
jest przebrany za kobietę. Boję się jednak głośno spytać, gdyż mam świadomość
tego iż zanim Rafał użyczył mi chusty, byłam narażona na działanie promieni
słonecznych, które przecież lubią mącić zmysły. Mężczyzna w przebraniu kobiety
podchodzi do mnie i wręcza mi wodę.
- Dziękuję, jeszcze mam – pokazuję mu
swoją butelkę.
- Weź, - mówi niemal jak wyrocznia. –
Następne kilka figur jest na Słońcu, naprawdę zużyjecie cały zapas.
Czując powiew grozy, biorę z jego ręki butelkę.
Rzeczywiście, przez następną godzinę poruszamy się po otwartej przestrzeni,
szukając dających nadzieję skrawków cienia, w których można się ukryć i
wychodzimy tylko w celu oddania strzałów. Jednak i tak upał staje się nie do
zniesienia. Rafał poleca mi, żebym zmoczyła chustę wodą. Chociaż płynów mamy
niewiele decyduję się na ten krok i od razu czuję różnice. Po moich włosach
rozchodzi się przyjemny chłód a na ramiona skapują zimne krople. Zaczyna się
też świetna passa w strzelaniu. Zaliczam dwie ósemki w bażanta, a kiedy znowu
trafiam dwie ósemki na niewielkim szczurku zaczynam podrygi w tańcu radości.
Zauważam jednak, że moi współtowarzysze nie podzielają mojego entuzjazmu. Mery
uśmiecha się bez przekonania a Rafał przewraca oczami i przebąkuje coś o końcu
przyjaźni.
Stanowiska 11- 15
Na naszej drodze pojawia się kolejny
problematyczny cel. Wąska czapla stojąca około dwa metry od brzegu rzeczki.
Jeżeli spudłujemy, nasze strzały wylądują w wodzie. Na stanowisku staje brodaty
bosman i chwilę później słychać plusk. To nie jest dobry znak, bosmanowi jak
dotąd szło bardzo dobrze. W wodzie lądują też strzały uchodźców. Wiem, że nie
mogę się niepokoić. Podchodzę do celu i spokojnie oddaję dwa pewne strzały –
oba trafiają w czaple. Trafia też Rafał. Widocznie groźba utraty strzał działa
mobilizująco. Ale teraz do stanowiska zbliża się Marysia. Mocno zaciskam
kciuki. Zamykam oczy. Ktoś z grupy mówi „Tam wcale nie ma rzeki”. Czekam
chwilę, która wydaje się wiecznością i nagle słyszę dobrze znany każdemu łucznikowi
dźwięk – delikatne i miękkie puknięcie. Udało się. Teraz znowu chwila przerwy
i… znowu ten dźwięk! Nie mogę uwierzyć. W obliczu zagrożenia, Mery pokazuje
swój geniusz. Ocaliliśmy nasze strzały przed utopieniem. Jestem przekonana, że
oto moment przełomowy, że teraz wypełni nas entuzjazm i zaczniemy nabijać
punkty jak szaleni. W wodzie pozostają jednak strzały innych zawodników. Ktoś
musi po nie tam wejść. Decydujemy się poświęcić małą Agatkę, która zdejmuje
buty i dzielnie wyławia strzały.
Kolejne kilka stanowisk to znowu droga
przez spalone słońcem, odkryte przestrzenie. Raz po raz, próbując ulżyć
cierpieniu moczę moją chustę wodą jednak ta i tak błyskawicznie wysycha. Nagle
jednak naszym oczom ukazuje się oaza. Droga do kolejnego stanowiska wiedzie bowiem
w lewo i mocno w dół. Wchodzimy niejako do jaskini, wydrążonej poprzez bieg
rzeki i nakrytej od góry konarami zwalonych drzew. Po drugiej stronie wąskiego
w tym miejscu nurtu spoczywa krokodyl. Początkowo ciężko go dojrzeć, ponieważ
doskonale maskuje się na tle brunatnego mułu. Woda lekko szumi, jest chłodno i
przyjemnie. Dogania nas kolejna grupa i część z nich schodzi na dół aby
schronić się przed Słońcem. Ludzie się ożywiają. Słychać rozmowy. Aż nie chce
się opuszczać tego miejsca.
Stanowiska 16-20
U moich towarzyszy zaczyna się kryzys.
Marysia zalicza kolejne podwójne zero na stanowisku z kaczkami. Na jej twarzy
maluje się zniechęcenie. Chcę jej jakoś pomóc i przypominam sobie zeszłoroczne
Mistrzostwa Polski 3D w Majdach, kiedy to w chwilach kryzysu przywoływałyśmy
wspomnienie Michała Choczaja. Powtarzałyśmy wtedy na głos wskazówki, jakich
mógłby nam udzielić, co przekładało się na trafienia.
- Może zadzwonimy do Michała Choczaja? –
Proponuję.
Mery w odpowiedzi tylko mruczy coś pod
nosem. Spoglądam na Rafała – on też nie wykazuje entuzjazmu.
- Zadzwońmy do Michała Choczaja! –
Proponuję już bardziej zdecydowana. Nie mogę pozwolić, żeby morale w drużynie
podupadły.
- I tak nie odbierze – odpowiada Marysia
– na pewno prowadzi zajęcia…
- Ode mnie odbierze! – Bardziej chce w
to wierzyć niż wierzę naprawdę. Maskując niepokój wykręcam numer. Jeden sygnał,
drugi, trzeci sygnał…cierpliwie czekam, a przerwy między sygnałami wydają się
wiecznością. „Nie zawiedź mnie teraz, Michał. Potrzebuję Cię.” – myślę gorączkowo.
Jeszcze jeden sygnał i brak odpowiedzi. Aż w końcu po drugiej stronie słyszę
jego głos – głos, który już nie raz ratował nas z opresji.
- Michał, mamy problem! Strzelamy z
Marysią i Rafałem 3D i potrzebujemy złotej wskazówki. – Naświetlam sprawę.
- A w czym jest problem? – Pyta Michał
nieco zaskoczony.
- Generalnie to… nie trafiam. – Mówi
zniechęcona Mery.
- Michał, potrzebujemy jakiejś złotej
wskazówki! Szybko!
Zalega cisza. Do naszej grupki przysuwa
się brodaty bosman. On też od kilku figur notuje same zera, liczy że złota
wskazówka będzie też przydatna dla niego.
- Michał?
- Poczekaj chwilę, myślę. – jeszcze
przez chwilę na linii cisza.
- Więcej agresji. – Pada w końcu wyrok.
– Zabić! Przebić figurę na drugą stronę!
- Dzięki Michał, wypróbujemy!
Teraz wiem już na pewno. Musimy
podtrzymać entuzjazm, wykrzesać z siebie energię. Nie pozwolić by upał z nami
wygrał.
Stanowiska 21-25
Jesteśmy w połowie trasy – informuje nas
o tym długowłosy nawigator. Nie mogę w to uwierzyć, jednak działania matematyczne
nie pozostawiają żadnych złudzeń. Jest godzina 14:00, zaczęliśmy strzelać
chwilę po 10:00. Polewanie chusty wodą przestaje przynosić jakikolwiek efekt.
Na trasie zaczyna tworzyć się korek. Oczekiwanie na rozpoczęcie strzelania
staje się nieznośne. Za wszelką cenę próbuję wykrzesać z moich towarzyszy
agresję. Podchodzę do nich i warczę. Rafał ma mnie już dosyć, mam wrażenie, że
kiedy zacznie brakować wody mnie
pierwszą wyrzucą za burtę. Wskazówka Michała Choczaja była małą iskierką, która
powoli zdaje się dogasać. Jak znaleźć w sobie agresję, kiedy powietrze wokół ma
40oC…? Ja też zaczynam coraz
częściej pudłować. Marysia jakoś się trzyma, chociaż staje się coraz bardziej
małomówna. Patrzę na pozostałych towarzyszy. Długowłosy nawigator czuje się świetnie,
jego kobieta także wygląda dobrze. Agatka i jej ojciec starają się zachowywać
pozory. Mała jednak od czasu wejścia do rzeczki człapie w butach nie
naciągniętych na pięty. Brodaty bosman wciąż pudłuje, widać że jest bardzo zmęczony.
My nie możemy doprowadzić się do takiego stanu. Jeszcze raz decyduję się
zmoczyć chustę wodą i idę jeszcze trochę powarczeć na Rafała – może uda mi się
wzbudzić w nim agresję.
Stanowiska 26-29
W zagajniku, obok stanowiska z sowami
znajdujemy wodę. Szybko uzupełniamy zapasy. Korek wymusza na nas coraz to
dłuższe czekanie. Tak strasznie bolą mnie nogi… Przechodzę od stanowiska do
stanowiska i od razu szukam miejsca gdzie mogłabym usiąść. Wstaję tylko żeby
oddać strzał. Długowłosy nawigator i brodaty bosman rozpoczynają dyskusję o
łucznictwie konnym. Wymieniamy z Marysią porozumiewawcze spojrzenia. Mimo, że
to co mówią nie ma zbyt wiele wspólnego z prawdą nie zamierzamy przyznawać się,
że jesteśmy w tej dziedzinie ekspertkami. Od jakiegoś czasu nie warczę na
Rafała, co chyba było dobrą decyzją. Mówi mi, że jak będę strzelać ładnie to
dostanę od niego nagrodę. Jak na złość zaczynam pudłować. Więcej pudłowania
oznacza więcej szukania strzał. Po kolei przekopujemy teren za każdą figurą.
Najgorsze jest to, że weszliśmy w obszar, gdzie dużo stanowisk jest obok
siebie. Robi się tłoczno i wszyscy chcą o czymś rozmawiać. A ja nie mam siły
chodzić, a co dopiero rozmawiać. Na szczęście zaliczam dobre strzelania na
łasicach i Rafał decyduje się przyznać mi nagrodę – z kieszeni wyciąga
kabanosy. Są jak promyk nadziei. Dopiero teraz uświadamiam sobie jak bardzo
byłam głodna.
Stanowisko 30
Zastajemy poprzedzającą nas grupę przy
obiedzie. Czuję jak wypełnia mnie nadzieja. Jeżeli zaraz zjem obiad to może dam
radę dokończyć trasę. Podchodzimy do zaparkowanego na środku ścieżki samochodu.
Tym razem nie ma w nim mężczyzny przebranego za kobietę – to dobry znak, chyba
mój mózg nie jest tak przegrzany jak wcześniej. Niestety mężczyzna, nie
przebrany za nikogo informuje nas, że właśnie obiadów zabrakło.
- Dowieziemy Wam na kolejne stanowisko –
zapewnia długowłosego nawigatora.
- Zostało nam już tylko dziesięć figur –
odpowiada nawigator beztroskim tonem. – Przywieźcie nam ten obiad po prostu na
metę.
Mam ochotę wyrzucić go za burtę.
Potrzebuję obiadu! Tu i teraz! Nie na mecie, bo prawdopodobnie nigdy do niej
nie dotrę.
- Znajdziemy Was na trasie – zapewnia
mężczyzna nie przebrany za nikogo.
Wyprzedzamy grupę przed nami i
przechodzimy na stanowisko z dzikiem. Tyle dobrego – przynajmniej już nie
będziemy musieli męczyć się w korku.
Stanowisko 31
Mam dosyć. Moje nogi wypełnia tępy ból.
Wcale nie mam ochoty strzelać do tych głupich lisów. Dlaczego jeden z nich jest
czarno – zielony? Co to za lis? Będę strzelać w rudego. Dlaczego wszyscy z
mojej grupy też wybrali rudego? Kto im pozwolił?!
Stanowisko 32
Nie mogę się poddać. Usiłuję wykrzesać z
siebie resztki energii. Wilk jest dość daleko. Pudłuję z pierwszego palika ale
z drugiego już trafiam. Marysia zalicza kolejne podwójne zero – wygląda jakby
miała się rozpłakać. Jakoś udaje się odnaleźć strzały.
Kiedy kierujemy się do wyjścia z lasu
naszą drogę zajeżdża samochód. „Obiad” – myślę i nagle znajduję siłę w nogach.
Podbiegam do auta a z niego wysiada… mężczyzna przebrany za kobietę.
- Głodni? – Pyta z uśmiechem.
Mrugam oczami. Chyba moje zmysły już
naprawdę zawodzą. Jestem jednak tak zmęczona, że przyjęłabym ten obiad od
kogokolwiek. Pozwalam by mężczyzna przebrany za kobietę nałożył mi na talerz
kurczaka, ziemniaczki i surówkę. Siadam na mchu. Obok siadają moi towarzysze,
chyba coś do mnie mówią ale mnie w tej chwili to nie obchodzi. Ziemniaczki! Boże,
dzięki Ci, że w chwili zwątpienia zesłałeś nam te ziemniaczki! W 30 sekund
pochłaniam obiad. Rafał okazuje się najlepszym przyjacielem na świecie, bo
podaje mi swój talerz z resztką ziemniaków. Bez zastanowienia wyrywam mu go z
rąk. Jest około 17:00. Jestem w takim stanie, że zjadłabym nawet brodatego
bosmana i małą Agatkę z naszej grupy.
Stanowisko 33
Pochłonięcie obiadu w 30 sekund ma swoje
złe strony – teraz wszyscy pałaszują swój ze smakiem a ja na nich patrzę. Zjadłabym
jeszcze co najmniej dwie porcje ale boję się poprosić mężczyznę przebranego za
kobietę – cały czas mam podejrzenia, że jest on tylko omamem, wywołanym
działaniem słońca. W grupie następuje rozprężenie. Obiad przywraca energię,
dogania nas następna grupa – zaczynają się rozmowy. Staram się zmotywować
wszystkich do ruszenia w drogę – jeżeli zabawimy tutaj zbyt długo nigdy nie
dokończymy wyprawy. Ich niechęć do kontynuowania marszu jest jednak zrozumiała
– kolejne kilka figur to znowu marsz przez nieosłonięte pole. W końcu sama udaję
się w kierunku koziorożca, mam nadzieję, że inni podążą za mną.
Stanowisko 34
Jesteśmy na skraju wyczerpania,
skończyły nam się ostatnie zapasy. Nie mamy już wody pitnej. Dryfujemy po
oceania, na horyzoncie nie widać żadnej wyspy.
Stanowisko 35
Już nawet długowłosy nawigator nie
trafia. Twierdzi, że rozproszył go obiad ale ja wiem, że jest tak samo
wycieńczony jak my.
Stanowisko 36
Zbieram w sobie resztki entuzjazmu i
zaliczam dwa trafienia w dzika. Mery jest blada. Znowu trzeba szukać jej
strzał, co jeszcze przedłuża nasz pobyt na trasie.
Stanowisko 37
Chyba zaraz umrę. W myślach przeklinam
organizatorów.
Stanowisko 38
Kobieta długowłosego nawigatora leży na
ścieżce i nie chce wstać. Nie wiem po co on ja podnosi na siłę – niech nie
strzela. Punktów też nie musi liczyć. Od pewnego czasu wszyscy zgodnie
pudłujemy.
Stanowisko 39
Moje nogi właśnie odpadają mi od reszty
ciała. Przekopujemy ziemię za głuszcem w poszukiwaniu strzały Marysi – ta
jednak szybko decyduje się ją pochować. Teraz liczy się tylko jedno – dotrzeć
do ostatniej figury i zakończyć wreszcie tę mękę.
Stanowisko 40
Na ostatnim stanowisku czeka na nas wąż
na skale. Podchodzę do palika i bez jakiegokolwiek zaangażowania puszczam dwie
strzały w piach. Marysia o dziwo trafia. Jakby niesiona nadzieją, że oto
dotarliśmy do końca, znajduje w sobie siłę. Zliczamy punkty, zbieramy strzały.
Jesteśmy wolni! Przetrwaliśmy. Teraz jeszcze tylko marsz do samochodu a potem
możemy już uciekać. Jest 18:00. Jak tylko dojedziemy do stajni Dżygit siadam
przy ognisku i nie wstaję do jutra. Nawet Mery i Rafał są w stanie się
uśmiechnąć. Z bólem w nogach ale szczęśliwi, że to już koniec ruszamy w
kierunku auta…
- Zrobimy sobie zdjęcie całą grupą? –
Słyszymy za plecami głos długowłosego nawigatora.
Przysięgam, że go zabiję...
***
Na szczęście dotarliśmy do samochodu, nie
uśmiercając nikogo po drodze. Nie czekając na ogłoszenie wyników i nie
ustawiając się w kolejce po dzika wypchanego kaszą opuściliśmy miejsce zawodów.
Tego dnia przyznałabym wszystkie złote medale Marysi, za to, że po tym
wszystkim jeszcze zdołała prowadzić.
- Jak było na zawodach? – Spytał Tomek z
Dżygita, kiedy dotarliśmy do stajni.
Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Było
fajnie? Dobrze? Długo? Trudno? To była walka z samym sobą, droga przez mękę.
Jeszcze nigdy na trasie nie miałam tak dosyć. Po tych Mistrzostwach w Czarnej
Wodzie wiedziałam jedno – już nigdy tak długo i żarliwie nie będę modlić się o
zawody 3D. Dobry Bóg zawsze w końcu wysłuchuje próśb i zsyła – mękę w postaci
40 stanowisk w upalny dzień. Jednak całą złośliwość rzeczonych zawodów poznałam
dopiero trzy dni później, kiedy Mery podesłała mi linka do wyników.
„Gratuluję drugiego miejsca” – napisała.
Sprawdziłam. Rzeczywiście, uplasowałam się na drugim miejscu z przepastną
stratą do wszechmocnej i niezniszczalnej Agnieszki Głuch. Pojechałam na zawody
na koniec Polski, przeszłam przez piekło, przeżyłam. Resztkami entuzjazmu
jakimś cudem wystrzelałam sobie drugie miejsce i nawet nie dostałam swojego
cennego dyplomu. Nie miałam możliwości dumnie zaprezentować go na zdjęciu, na
którym i tak wyglądałby jak biała kartka A-4. Po zawodach w Czarnej Wodzie
pozostało tylko wspólne zdjęcie w telefonie długowłosego nawigatora i ten oto
dziennik rozbitków...
Komentarze
Prześlij komentarz