Koń z miodu i Słońca




- Pewnie przepełnia cię wdzięczność – powiedziała – ten, kogo bogowie pobłogosławią miodowym koniem zazna za życia wielkiego szczęścia.


Trzask łamanego słupka bezlitośnie wdarł się do mojej świadomości momentalnie rozwiewając zajmującą fabułę snu, która jeszcze przed chwilą po brzegi wypełniała mi umysł. Leżałam przez moment z zamkniętymi oczami rozpaczliwie próbując znaleźć wymówkę, która zatrzymałaby mnie w namiocie. Może to u hucułów? Przecież nie uciekną daleko, poza tym nie są moje, nie muszę ich łapać… Jednak chwilę później usłyszałam nerwowe fukanie konia, całkiem blisko – to już musiała być Dumka, rozpoznałabym ten dźwięk wszędzie. Coś wyraźnie ją zaniepokoiło, a ja musiałam sprawdzić co. Na pewno porwała taśmę i czeka mnie teraz naprawianie ogrodzenia w środku nocy. Środek nocy okazał się jednak zupełnie jasny kiedy całą siłą woli uniosłam powieki. Spojrzałam na zegarek – 3:20. Czerwcowe dni w istocie są niesamowicie długie. Ku mojej uldze okazało się, że taśma nie jest zerwana, spoczywała ona spokojnie na ziemi, natomiast z niewiadomych przyczyn pękł tylko jeden z słupków. Jednak zanim wciągnęłam na nogi gacie i wyczołgałam się z namiotu mogłam zaobserwować jedynie zad mojego konia, niespiesznie oddalającego się w stronę sąsiednich padoków.
Świat spowijała cisza. Życiodajne Słońce dopiero rozpoczynało swój popis i jego nienachalne ciepło było łatwe do zniesienia, wręcz przyjemne. Za około siedem godzin sytuacja się zmieni – moje czerwone ramiona będą płakać z bólu a ja będę błagać o kawałek cienia. Podeszłam do Dumki, która właśnie zatrzymała się i zaczęła skubać trawę tuż obok ogrodzenia hucułów, nie zwracając uwagi na ich zdziwione spojrzenia. Przez wieki człowiek przyzwyczaił się do myśli, że rytm życia konia pokrywa się z jego rytmem życia. Nic bardziej mylnego. Kiedy my smacznie śpimy – one chodzą. Szczególne są dwie pory – jedna tuż przed zmrokiem, kiedy z gęstych traw wylegają legiony komarów i druga – wczesnym świtem, kiedy z kolei pojawiają się te dziwne małe muszki. Konie rozpoczynają wtedy wielokilometrową podróż w kółko byleby tylko pozostać w ruchu i uniemożliwić dostęp natrętnym insektom. Przyprowadziłam Dumkę z powrotem i wpuściłam na wydzielony fragment, który miał odgradzać moje obozowisko od koni i zabrałam się za naprawę ogrodzenia. Usunęłam złamany słupek i zmieniłam układ, tak aby koń miał dostęp do nowych kęp trawy, które jak ufałam, zajmą ją na następne trzy godziny tak, żeby nie przyszło jej do głowy ponowne rozbrajanie ogrodzenia. Kiedy wróciłam do  namiotu okazało się jednak, że Dumka zajęła się skubaniem trawy w jego pobliżu. Była tak zaabsorbowana tą czynnością, że nawet nie zwracała większej uwagi na kłębiące się wokół niej muszki. Jej sierść w promieniach wschodzącego Słońca mieniła się niesamowitymi, dziwnie znajomymi  kolorami.
– Dobra, do rana możesz zostać ze mną – powiedziałam i wpełzłam do namiotu. 
Przyłożyłam głowę do poduszki. Skąd ja znam ten kolor? Wiem, w zeszłym roku na wigilii w Stajni Sarmacja dostałam zestaw butelek z trzema różnymi rodzajami miodów pitnych. Gdyby spojrzeć na zawartość tych butelek pod Słońce to miałyby one właśnie kolor Dumki. Miód był słodki ale jednocześnie dziwnie orzeźwiający. Odłożyłam ostrożnie butelkę do kosza przytroczonego do siodła. Spojrzałam w górę – na niebie nie było ani jednej chmurki. Karawana posuwała się wolno przez pustynię. Jadący koło mnie przemytnik uśmiechnął się, pokazując zżółknięte zęby.
- Odkryłaś tajemnicę. – Powiedział.
Po czole spływał mi pot. Dumka dzielnie kroczyła naprzód. On również na nią spojrzał.
- Twój koń zrobiony jest z miodu. – Wycedził przez zęby z niepokojącym uśmiechem.
- Koń został ulepiony z gliny, tak samo jak człowiek i wszystkie inne stworzenia – odpowiedziałam. – Przynajmniej tak mówi moja księga – dodałam patrząc na przemytnika. Ten nadal uśmiechał się, patrząc na mnie natarczywie.
 – Z miodu – powtórzył. – Tak jak mój koń – obszernym ruchem ręki wskazał swojego wierzchowca i wtedy uświadomiłam sobie, że jego koń pokryty jest łuskami, że właściwie to nie koń tylko..
Ogon Dumki uderzył o ścianę namiotu tuż nad moją głową, a ja gwałtownie oderwałam się od materaca. Resztki dziwnego pół-snu momentalnie odpłynęły a ja znowu byłam w Łomiankach. Zostawienie jej przy obozowisku rzeczywiście nie było dobrym pomysłem. Ponownie wypełzłam więc z namiotu i odprowadziłam Dumkę na padok. Od razu zaczęła stępować w koło próbując uciec od chmary dręczących ją much. Dlaczego te muchy tak do niej lgną? Przecież nie jest nawet spocona – przemknęło mi przez myśl. Kierowana resztkami litości, ze znajdującej się w namiocie, chaotycznej plątaniny wszelkiego rodzaju końskich sprzętów wygrzebałam spray na muchy. Podeszłam do Dumki, a ona odczytując moje zamiary znieruchomiała, umożliwiając mi wykonanie czynności, która choć na chwilę przyniesie jej ulgę. Zaczęłam spryskiwać grzbiet mojego konia i wtedy zauważyłam, że na jej boku, tuż za przednią kończyną owszem - widnieją mokre plamy. To by wyjaśniało natarczywość much – jednak była lekko spocona… Zachęcona faktem iż jedynymi świadkami były obecnie wschodzące, czerwcowe Słońce i chmara much nachyliłam się i polizałam mokrą sierść mojego konia. Słodkie. Twój koń zrobiony jest z miodu – usłyszałam w głowie nie pamiętając już kto i kiedy mi to powiedział. Odskoczyłam zszokowana. Z mojego konia sączył się miód.  Przejechałam palcami po gęstej mazi na jej boku, żeby się upewnić. Była słodka ale jednocześnie dziwnie orzeźwiająca. Było może kilka minut po czwartej rano. Spojrzałam prosto w ostre, usytuowane już wysoko, czerwcowe słońce. To ono ujawniło największy sekret Dumki.





Był to w istocie sekret skrywany przez wiele lat. Dumka urodziła się wyjątkowo mroźnego marca i przez pierwsze dni swojego życia nie miała okazji obcować ze słońcem. Pamiętam, jak przyszłam do stajni zobaczyć źrebaka, otulona w zimowy płaszcz, czapkę i szalik, a moim oczom ukazało się małe stworzenie wbite w kąt boksu, jednak bardzo śmiało wychodzące do człowieka gotowe podgryzać wszystko co znalazło się w zasięgu jego pyska. Pamiętam też późniejszy obraz – Dumki z posklejaną sierścią, której nikt nie był w stanie doczyścić. Miodowy sekret był więc przez wiele lat skrywany pod grubą warstwą brudu lub pod dachem stajni. Dopiero rok temu, kiedy wróciłyśmy z zawodów w Białymstoku, gdzie przez blisko tydzień była wystawiona na działanie czerwcowego słońca, po tym jak wypakowałam ją z przyczepy a ona pobiegła ochoczo przywitać się z pozostałymi członkami stada, moja mama powiedziała – Ten koń jest piękny. Patrz, ona jest złota.
Rzeczywiście, z biegiem lat sierść Dumki ujawniała coraz więcej rozmaitych odcieni, aż w końcu była gotowa przybrać i ten – miodowy.
Ze mną było inaczej. Urodziłam się w jedną z najkrótszych nocy w roku i jako dziecko Słońca zawsze odczuwam dotkliwie jego braki. Co roku ze łzami w oczach przyjmowałam zmianę czasu z letniego na zimowy, niesprawiedliwie ograbiona z codziennej, dodatkowej godziny życia. Co dziwne, tę żałobę w sposób świadomy odbywam dopiero odkąd towarzyszy mi Dumka. Koń jest pewnego rodzaju furtką między zniekształconym poprzez wpływ cywilizacji umysłem, a światem całkowicie naturalnym, funkcjonującym według narzuconego rytmu dnia i nocy, lata i zimy, słońca i deszczu.






Na szczęście, następnego dnia niebiosa zdecydowały się nam zesłać i jedno i drugie.
Mimo nocnych przygód wstałam rano wypoczęta. Było ciepło, ale po niebie błąkały się też szare, masywne chmury. Tor, na którym tradycyjnie odbywały się w Łomiankach treningi i zawody nie nadawał się do użytku ze względu na zalegające na nim błoto i konkurencję koreańską rozegraliśmy na zupełnie nowym torze, zbudowanym na sąsiednim pastwisku. Nie umiem dokładnie określić czym spowodowana jest ta opinia ale uważam, że był to najpiękniejszy tor w Polsce, na jakim miałam okazję jeździć. Słońce na zmianę to prażyło, to znowu chowało się za chmurami przynosząc chwilę wytchnienia. Na popołudnie zaplanowane było jeszcze rozegranie konkurencji polskiej. Kiedy wszyscy wzięli się za rozstawianie ja poszłam nakarmić Dumkę. I wtedy właśnie niebiosa niespodziewanie zdecydowały się obwicie pobłogosławić nas deszczem. Zbierając po drodze z ziemi to, co uznałam za najcenniejsze zanurkowałam do namiotu. To było prawdziwe oberwanie chmury. Położyłam się na plecach, patrząc na ściany namiotu cierpliwie znoszące bębniący w nie deszcz. Takie ulewy mają to do siebie, że przychodzą nagle i nagle się kończą, za kila minut będę więc mogła spokojnie wyjść na zewnątrz ale na razie deszcz szumiał naokoło, jakby ktoś wylewał go z góry wiadrami. Kolejne wiadro i kolejne wiadro, raz po raz wyciągane ze studni zasilało kamienne koryto. Zsiadłam z Dumki i podprowadziłam ją do wodopoju. Zanurzyła pysk i widać tylko było jak kolejne hausty wody przechodzą przez jej przełyk. Sama też napełniłam bukłak. Sprawdziłam czy miody w koszu przytroczonym do siodła są dobrze przykryte. To była ostatnia studnia przed miastem Khaan, a miody były jedynym wartościowym towarem, jaki zamierzałam ze sobą do niego wwieźć. Obok nas łapczywie chłeptał wodę jaszczurowaty koń żółtozębego przemytnika, a jego właściciel nachalnie wpatrywał się w nas z paskudnym uśmiechem.
- Uważaj – wycedził przez zęby – zbliżamy się do miasta Khaan, a tam – wskazał ręką na majaczące w oddali zabudowania – niejeden będzie próbował ci ją ukraść. – Wskazał głową w kierunku Dumki. Zdecydowałam się go ignorować i ponownie nachyliłam się aby uzupełnić wodę w bukłaku i wtedy zauważyłam młodą dziewczynę, stojącą po drugiej stronie kamiennego koryta. Miała na sobie jedynie szerokie płócienne spodnie, przyozdobione koralikami, a jej piersi przykrywały długie do pasa, ciemnobrązowe włosy.
- Zo-akhaar, - zwróciła się do przemytnika – idź i przynieś mojemu ojcu suszone mięso kozy.
- Po co mu suszone mięso kozy? – Burknął żółtozęby, spuszczając wzrok.
- Bo jest głodny i ma ochotę właśnie takie zjeść – spokój i stanowczość dziewczyny nie pozostawiały zbyt wielkiego pola do dyskusji więc przemytnik zostawił swojego jaszczurowatego konia i oddalił się mrucząc coś pod nosem.
-  Nie przejmuj się tym, co mówi – uśmiechnęła się do mnie dziewczyna – zazdrości ci, bo miodowe konie to rzeczywiście ostatnio rzadkość w tych stronach. – Jednym susem przeskoczyła przez poidło i obeszła Dumkę dookoła.
- Pewnie przepełnia cię wdzięczność – powiedziała – ten, kogo bogowie pobłogosławią miodowym koniem zazna za życia wielkiego szczęścia.
Spuściłam wzrok.
- Nie zauważyłam, żeby szczególnie prześladowało nas szczęście. – Burknęłam i już miałam zabrać się do poprawiania pakunków, kiedy dziewczyna złapała mnie za nadgarstek. Zbliżyła swoją twarz do mojej. Jej oczy mieniły się odcieniami złota.
- Bądź wdzięczna. A wtedy bogowie ześlą Wam niezmierzone ilości szczęścia. Będzie go tak wiele – w jej ręce nie wiadomo skąd pojawił się niewielki flakonik – że nie tylko same się nim napełnicie, ale zdołacie obdarować nim wielu innych… - przystawiła flakonik do łopatki Dumki, a następnie przeciągnęła ręką po jej skórze nagarniając do jego wnętrza, sączący się z mojego konia miód.





Otworzyłam oczy i przez chwilę wpatrywałam się w sklepienie namiotu, czekając aż mój oddech się uspokoi. Bębnienie ustąpiło. Już nie padało. Wyszłam na zewnątrz – Dumka stała na padoku, cała mokra - wydawała się drzemać. Założyłam jedyne suche buty, które nie zostały na zewnątrz w czasie deszczu i udałam się w kierunku stajni. Zewnętrzną kanapę okupowali chłopaki z Dżygita a ich szerokie, płócienne spodnie stanowiły niepokojący pomost między rzeczywistością a zakończonym niedawno snem.
- Wiadomo, kiedy zaczynamy? – Zapytałam.
- W sumie już prawie skończyliśmy ustawiać – z domu wyłonił się Michał Choczaj – gdybyś widziała, jak Adrian z Piaskiem uciekali z toru, kiedy zaczęło padać…
Pokiwałam głową, wciąż lekko nieobecna. Michał usiadł obok mnie.
- No, nastrzelałaś. Właśnie wklepywałem wyniki z koreańca. Trochę za wolno ale tarczowych miałaś tyle co Sokólska i to było najwięcej.
- Mhm… – wykazałam zrozumienie.
- Wszystko ok?
- Tak. Tylko spałam i jeszcze chyba nie do końca się obudziłam. To co? Ja już idę szykować konia?
- Dobra. Chcemy zacząć tak o 16:00.

Słońce i tym razem okazało się łaskawe i do 16:00 konie zdążyły już wyschnąć po ulewie. Osiodłałam Dumkę i udałam się na tor. Przez jakiś czas kręciliśmy się stępem, zapoznając z trasą i układem tarcz a potem zaczęła się rozgrywka.
- Ale ciasno – wydyszał Szymon Bazydło po zakończonym przejeździe. – i dużo zmian ręki. Dla ciebie to dobrze - ty umiesz tak szybko zmieniać.
Uśmiechnęłam się lekko. Czerwcowe Słońce nieznużenie wisiało wysoko nad nami, a jego promienie barwiły na złoto pojedyncze krople lekkiego deszczy, który właśnie zaczął spadać z nieba. Świat znowu spowijała cisza. Uniosłam oczy ku górze. Michał Sanczenko wywołał moje imię a ja z uśmiechem uniosłam łuk, na znak gotowości. Przepełniona wdzięcznością za Słońce, za deszcz, za łuk, który trzymałam w ręce i za konia, którego mogłam dosiadać ruszyłam spokojnym galopem. Wjechałyśmy z Dumką na tor, a przy każdym kroku, przy każdym zderzeniu kończyny z podłożem z jej stawów i kopyt tryskał miód.






Komentarze

Popularne posty