Lecisz czy spadasz?
PATRONITE
Kto
się puści, ten odleci. Pogoda była tego dnia paskudna. Jak
na ostatnie dni maja było zimno, a z nieba sączył się uparcie może nie obfity,
ale równomierny, wysysający entuzjazm deszcz. Diego od początku wydawał się
niezadowolony. Co chwile schylał głowę i wybijał mocniej z czterech nóg, jakby
szykując do bryknięcia. Miałam wrażenie, że siedzę na energetycznej rakiecie,
która w każdej chwili gotowa będzie odpalić, wyrażając swoją dezaprobatę dla
konieczności pracy pod nieznaną osobą w tak nieprzychylnych warunkach
atmosferycznych. No cóż, z każdego treningu wynosi się jakieś doświadczenia.
Ciekawe, bo kiedy szykowałam się na
wyjazd do stajni Equus, w ogóle nie brałam pod uwagę złej pogody. Po zawartości
mojego plecaka można było łatwo wywnioskować, że spodziewałam się po
zakończonym treningu biegać na terenie stajni w cienkich, przewiewnych spodniach i koszulkach z krótkim rękawkiem.
Piękna pogoda towarzyszyła mi jeszcze kilkanaście godzin wcześniej, kiedy tuż
przed wyjazdem wchodziłam do budynku nowego Orto-Medu w Łodzi. Moją uwagę
natychmiast przykuły namalowane na ścianie przy wejściu do kliniki skrzydła.
Jak byłam tu miesiąc wcześniej, to jeszcze ich nie było. Uśmiechnęłam się do
siebie – doktorkowi nie można odmówić rozmachu przy tworzeniu tego miejsca.
Takie skrzydła, na tle których można stanąć i zrobić sobie zdjęcie to
właściwie nic oryginalnego, media społecznościowe zalewają ostatnimi czasy tego
typu fotografie ale… akurat miałam w samochodzie łuk i strzały – prosto z Łodzi
jechałam do stajni Equus i w sumie szykował się ciężki pod wieloma względami
weekend… W eleganckiej i nowoczesnej sali konferencyjnej słychać było głosy,
świadczące o tym, że Paweł nie skończył jeszcze poprzedniego spotkania, więc
zbiegłam labiryntem ceglanych korytarzy na dół i wyciągnęłam z samochodu
sprzęt. Paweł spojrzał na mnie pytająco, kiedy rzuciłam mu na biurko łuk i
strzały.
- Jak skończymy, zejdziemy na dół i
zrobisz mi zdjęcie. Tylko że ja muszę mieć
z łukiem.
z łukiem.
Niesamowite, jak wiele może zmienić
takie jedno małe, głupie zdjęcie na tle skrzydeł. Wpatrywałam się w nie jak
zaczarowana, kiedy leżałam wieczorem w łóżku. „Mam skrzydła” – myślałam. Dopóki
jadę i strzelam, mam skrzydła. Kto się puści ten odleci.
Ruszyliśmy z Diego do kolejnego
przejazdu. Strzał do przodu, jarmaki, potem
long-shoot, sięgnęłam ręką do wodzy, zwolniłam konia, na krzyżówce prosto i off-side. Przekręciłam się w siodle, przekładając łuk na drugą stronę i wtedy rakieta odpaliła. Przy pierwszych dwóch bryknięciach wydawało mi się, że zdążę jeszcze wrócić z układem ciała na normalną stronę, wyprostować, złapać wodze, zwolnić, słowem – wyratować. Ale przy każdym upadku z konia przychodzi taki moment, że zdajesz sobie sprawę, że przekroczyłeś już pewną granicę zza której nie da się wrócić, że teraz już lecisz. Lecisz. Rozchyliłam moje skrzydła najszerzej jak potrafiłam, jeżeli nawet nie wzbiję się wyżej to przynajmniej w jakimś stopniu ochronią mnie, zamortyzują uderzenie.
long-shoot, sięgnęłam ręką do wodzy, zwolniłam konia, na krzyżówce prosto i off-side. Przekręciłam się w siodle, przekładając łuk na drugą stronę i wtedy rakieta odpaliła. Przy pierwszych dwóch bryknięciach wydawało mi się, że zdążę jeszcze wrócić z układem ciała na normalną stronę, wyprostować, złapać wodze, zwolnić, słowem – wyratować. Ale przy każdym upadku z konia przychodzi taki moment, że zdajesz sobie sprawę, że przekroczyłeś już pewną granicę zza której nie da się wrócić, że teraz już lecisz. Lecisz. Rozchyliłam moje skrzydła najszerzej jak potrafiłam, jeżeli nawet nie wzbiję się wyżej to przynajmniej w jakimś stopniu ochronią mnie, zamortyzują uderzenie.
To niesamowite, że kiedy spada się z
konia to wszystko trwa sekundę, może dwie,
a jednak człowiek ma czas pomyśleć o zadziwiającej ilości rzeczy. Przy normalnych upadkach jest to praktyczne, bo masz czas przeanalizować to w jaki sposób spadasz i ochronić głowę czy wybrać bezpieczniejsze ułożenie ciała. Jednak kiedy spadasz podczas treningu łuczniczego, lecąc myślisz tylko o tym, żeby trzymać łuk w górze i wycelować swoim ciałem pomiędzy przedni i tylni kołczan, bo za nic w świecie nie chcesz zgnieść strzał i łuku, które tyle kosztowały. Będąc mniej-więcej w połowie drogi na dół zarejestrowałam jeszcze, że moja stopa nieco haczy o strzemię i skupiłam całą siłę swojej woli na wyciągnięciu jej. Rozstać się
z koniem. Puścić się… Kto się puści ten odleci. Mocno uderzyłam rozwiniętymi skrzydłami
w powietrze, głęboko przekonana, że oto teraz, tuż nad ziemią uda mi się wzbić nieco wyżej, odzyskać równowagę, podlecieć do góry, spojrzeć na uciekającego po torze Diego, który właśnie pozbył się jeźdźca i bezpiecznie wylądować na dwóch nogach. W rzeczywistości usłyszałam tylko trzask uderzających o siebie strzał, a obraz widzianego przeze mnie świata zadrżał, w skutek uderzenia głową o ziemie. Leżałam przez chwilę celebrując ból w prawym biodrze i głowie, zaplątana w paski od kołczanów z wysysającym entuzjazm deszczem, który niewzruszony dramatyzmem rozgrywającej się sceny dalej uparcie spadał na moją twarz. Kto się puści, ten odleci. Gdzie ja do cholery usłyszałam te chodzące za mną od wczoraj słowa?
To chyba Jacek Walkiewicz i któreś z jego wystąpień o uwalnianiu możliwości, nawykach, opuszczaniu strefy komfortu. Pięknie brzmi – w salach konferencyjnych, w korporacjach, przed rozentuzjazmowaną publicznością. W rzeczywistości ziemia, pomimo deszczu
i tworzącego się błota jest twarda. A moje skrzydła to tylko kilka kresek z białej farby na ścianie nowej kliniki Orto Med w Łodzi. W rzeczywistości wcale nie mam skrzydeł, gdybym je miała to bym poleciała, a nie spadła.
a jednak człowiek ma czas pomyśleć o zadziwiającej ilości rzeczy. Przy normalnych upadkach jest to praktyczne, bo masz czas przeanalizować to w jaki sposób spadasz i ochronić głowę czy wybrać bezpieczniejsze ułożenie ciała. Jednak kiedy spadasz podczas treningu łuczniczego, lecąc myślisz tylko o tym, żeby trzymać łuk w górze i wycelować swoim ciałem pomiędzy przedni i tylni kołczan, bo za nic w świecie nie chcesz zgnieść strzał i łuku, które tyle kosztowały. Będąc mniej-więcej w połowie drogi na dół zarejestrowałam jeszcze, że moja stopa nieco haczy o strzemię i skupiłam całą siłę swojej woli na wyciągnięciu jej. Rozstać się
z koniem. Puścić się… Kto się puści ten odleci. Mocno uderzyłam rozwiniętymi skrzydłami
w powietrze, głęboko przekonana, że oto teraz, tuż nad ziemią uda mi się wzbić nieco wyżej, odzyskać równowagę, podlecieć do góry, spojrzeć na uciekającego po torze Diego, który właśnie pozbył się jeźdźca i bezpiecznie wylądować na dwóch nogach. W rzeczywistości usłyszałam tylko trzask uderzających o siebie strzał, a obraz widzianego przeze mnie świata zadrżał, w skutek uderzenia głową o ziemie. Leżałam przez chwilę celebrując ból w prawym biodrze i głowie, zaplątana w paski od kołczanów z wysysającym entuzjazm deszczem, który niewzruszony dramatyzmem rozgrywającej się sceny dalej uparcie spadał na moją twarz. Kto się puści, ten odleci. Gdzie ja do cholery usłyszałam te chodzące za mną od wczoraj słowa?
To chyba Jacek Walkiewicz i któreś z jego wystąpień o uwalnianiu możliwości, nawykach, opuszczaniu strefy komfortu. Pięknie brzmi – w salach konferencyjnych, w korporacjach, przed rozentuzjazmowaną publicznością. W rzeczywistości ziemia, pomimo deszczu
i tworzącego się błota jest twarda. A moje skrzydła to tylko kilka kresek z białej farby na ścianie nowej kliniki Orto Med w Łodzi. W rzeczywistości wcale nie mam skrzydeł, gdybym je miała to bym poleciała, a nie spadła.
Uniosłam się i podparłam na łokciach,
objęłam wzrokiem ubłocone ubranie, zapiaszczone nocki od strzał i poplątane
paski od kołczanów. Jednak poza zdecydowanym uszczerbkiem na wizerunku nic mi
nie było. Poczułam na sobie wyraźnie siłę i prędkość, z jaką uderzyłam o ziemię
ale już chwilę później ból powoli odchodził. Wiedziałam, że nic mi nie było, że
mogę wstać ale ja zwlekałam. Spojrzałam w stronę pozostałych trenujących.
Chwilowo ich uwagę zajmował tylko Diego. Deszcz nadal z niemiłosierną
upartością sączył się
z nieba. „A może nie wstawać?” – Przemknęło mi przez myśl. Jest tak nieprzyjemnie, tak zimno, tak ponuro. Może się poobijałam, może trzeba odpocząć, może powiedzieć, że nie jestem w stanie jeździć? W końcu walnęłam się w głowę – mam na to dowód, w postaci warstwy błota na kasku.
z nieba. „A może nie wstawać?” – Przemknęło mi przez myśl. Jest tak nieprzyjemnie, tak zimno, tak ponuro. Może się poobijałam, może trzeba odpocząć, może powiedzieć, że nie jestem w stanie jeździć? W końcu walnęłam się w głowę – mam na to dowód, w postaci warstwy błota na kasku.
-Wstań – powiedział Paweł sam
odchodząc od biurka. – Stań tyłem do mnie i nie odrywając nóg od podłogi odwróć
się najdalej do tyłu jak tylko możesz. – Odwróciłam się
i spojrzałam na niego.
i spojrzałam na niego.
- To jest najdalej do tyłu jak tylko
możesz? – Zapytał, a potem złapał mnie za ramiona i powoli dokręcał, aż w końcu
moje kolana zaczęły boleć, mięśnie w okolicy ramion ciągnąć, a na mojej twarzy
pojawił się grymas. – Zauważ, że od razu powiedziałem, żebyś odwróciła się
najdalej jak możesz, jednak ty zrobiłaś to tylko w tym zakresie w jakim nie
czujesz bólu.
- A teraz narysuj dwa okręgi, jeden wewnątrz
drugiego – powiedział, kiedy wróciliśmy do biurka. – W tym mniejszym napisz „Strefa
Komfortu”, a teraz postaw punkt gdzieś
w obrębie tego większego. I napisz „tu się dzieją rzeczy magiczne”.
w obrębie tego większego. I napisz „tu się dzieją rzeczy magiczne”.
To była jedna z najgorszych lekcji,
jakie kiedykolwiek musiałam przyswoić. Jakie magiczne rzeczy? Czy leżenie na
ziemi w błocie jest magiczne? Nie, choć już zdecydowanie najbliżej mu do magii,
z tych wszystkich innych okropnych rzeczy, które znajdują się poza strefą
komfortu. Strzelanie w grupie z osobami, których się nie lubi, pojechanie na
zawody do miejsca za którym się nie przepada, wysłuchiwanie szyderstw,
odebranie telefonu od osoby, z którą nie ma się ochoty rozmawiać, zadzwonienie
do osoby, z którą nie ma się ochoty rozmawiać, wystąpienie z organizacji,
wstąpienie do organizacji, przyznanie się do błędu, wybaczenie, prośba o
wybaczenie, obnażenie emocjonalne, chybienie, upadek, wstyd, porażka. Nie ma w tym nic magicznego, nagroda jest
daleko, najczęściej w ogóle jej nie widać. Kto
się puści, ten odleci – nieprawda, a ja, leżąc na ziemi w błocie miałam na
to niepodważalne dowody.
- Jesteś cała? – Zapytał Piotrek, podbiegając
do mnie. Powoli poodpinaliśmy paski od kołczanów, żebym mogła się od nich
uwolnić i wstać, nie ryzykując kolejnego potknięcia. Już w połowie drogi do
pozostałych ból całkowicie mnie opuścił. Kiedy wsiadłam na Popiela i przejechałam
kilka razy po torze czułam się już całkiem dobrze. Upadki z konia najlepiej
leczy się jazdą konną. Jeszcze kilka razy potem w ciągu dnia zrobiło mi się
niedobrze i pomyślałam „a może jednak…
może to wstrząśnienie mózgu, zawiozą mnie do szpitala i będę miała spokój…”
Diagnoza leniwej części umysłu nie potwierdziła się jednak. Zawsze jest to
kusząca opcja, bo kiedy ktoś spadnie i zrobi sobie coś poważnego to nikt z
niego nie szydzi, nie śmieje się, nie każe mu stawiać flaszki. Wprost
przeciwnie – uznaje się go za bohatera. Kiedy zaś grzebniesz i tylko obijesz
sobie tyłek to jesteś raczej sierotą, nie bohaterem. Łucznictwo konne w ogóle nie jest w tej
kwestii pomocne, bo nawet kiedy następnego dnia obudziłam się i czułam, że
wszystkie moje mięśnie są ponaciągane to wsiadanie na konia działa na tyle
terapeutycznie, że nie miałam nawet czym usprawiedliwić przeciętnego strzelania
i średniego wyniku. Szalenie niewdzięczny sport. Przynajmniej w niedzielę
pogoda okazała się dla mnie łaskawa i choć tor był tak śliski, że praktycznie
po każdym strzale zwalniałam Popiela, żebyśmy na zakręcie się nie wywalili, to
jechałam oświetlona przez piękne majowe Słońce. Tyle szczęścia nie mieli
jeźdźcy z drugiej grupy. Ostatni przejazd Adam odbył w strugach ulewnego
deszczu, na tle błyskawic, które sypały się z nieba, co swoją drogą, stanowiło
piękne, epickie zakończenie weekendu. Kiedy skończył, szybko złapałam sprzęt, leżący pod wiatą i
puściłam się biegiem do stajni. Lało jak z cebra. Wybiegłam jeszcze na chwilę,
odebrałam od Adama siodło, żeby jak najszybciej mógł puścić konia na wybieg i
skryć się pod dachem. Wkrótce wszyscy staliśmy już w stajni, żywiołowo
komentując sytuację, oglądając się nawzajem i rozstrzygając kto jest
najbardziej mokry. Z grzywki kapała mi
na ziemię woda. Odruchowo zaczęłam strzepywać z rękawów kurtki sączące się stróżki
i kiedy sięgnęłam dłonią na plecy poczułam, że o coś zahaczyłam. Obejrzałam się
przez ramię, najdalej jak mogłam, czując ból naciągniętej szyi i zobaczyłam kilka,
szarych, zmokniętych, posklejanych piórek. Nie wiem czy w stosunku do skrzydeł
działa ta sama zasada co do grzybów ale dzień wcześniej ich jeszcze nie widziałam, więc
najwyraźniej sporo urosły po wczorajszym deszczu.
Komentarze
Prześlij komentarz