Blamaż, który był potrzebny, czyli HUNOCHA 2019



    Powoli docierało do mnie, że nici z rekordu życiowego, że strzelając tak źle Multi Shot-a tak naprawdę nie mam szans na przyzwoity wynik i że podium w klasyfikacji generalnej praktycznie właśnie zniknęło za horyzontem, a przecież to wszystko  jeszcze pięć minut temu było tak realne….




Wyobraź sobie, że oglądasz konkurs drużynowy skoków narciarskich. Pierwsza seria. Polacy po 3 grupach zajmują drugie miejsce z niewielką stratą do prowadzących Słoweńców. W ostatniej grupie na belce startowej siada Dawid Kubacki (tak naprawdę, równie dobrze mógłby być to Piotr Żyła, Kamil Stoch albo jeszcze ktoś inny).  Na jego twarzy maluje się spokój. Sprawdza zapięcia od nart, poprawia gogle. (Jeżeli jest to Dawid Kubacki, to na pewno jeszcze czyni znak krzyża.) W prawym górnym rogu ekranu wyświetla się odległość, na którą musi skoczyć zawodnik aby objąć prowadzenie - 125,5 metra.  To tylko pół metra za punktem konstrukcyjnym skoczni. Lekki wiatr pod narty, warunki prawie idealne. Ale przecież Dawid skakał już dużo dalej – wczoraj 134 metry w kwalifikacjach, dzisiaj 136 w serii próbnej. Komentator przypomina nam o tym podnieconym głosem. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że po tym skoku Polacy nie tylko powiększą swoją przewagę ale i przed drugą serią obejmą prowadzenie. Dawid odpycha się, przyjmuje pozycję najazdową, sunie
w dół rozbiegu, idealnie wybija się z progu, lekko przechodzi do fazy lotu, kładzie się na nartach i ląduje na 83 metrze. Komentator przestaje mówić. Na skoczni też zalega cisza. Dawid podjeżdża do banerów reklamowych, zatrzymuje się. Wyświetlona zostaje odległość, noty za styl i wreszcie pozycja. Polacy spadają na 9 miejsce, co za tym idzie nie wchodzą do drugiej serii…
A teraz wyobraź sobie co czujesz, siedząc na kanapie przed telewizorem... Rozczarowanie? Smutek? Ale chyba przede wszystkim zdziwienie i niedowierzania? Jak to?
To już? Jeden gorszy skok i wszystko się popsuło?
Otóż ja, jako wierny i oddany kibic skoków narciarskich bardzo dokładnie potrafię sobie wyobrazić to uczucie. Tak się składa, że było to pierwsze skojarzenie, które przyszło mi do głowy, kiedy 13 lipca 2019r. zakończyłam ostatni przejazd na Multi Shot-ie w konkurencji koreańskiej na Węgrzech, na zawodach HUNOCHA 2019. Nie było mi smutno. Nie byłam zła.
Ja po prostu nie mogłam uwierzyć. Wracałam stępem obok toru z przyklejonym bladym uśmiecham myśląc. „Ale to już? Naprawdę?” „Nie mogę jeszcze raz?” Powoli docierało do mnie, że nici z rekordu życiowego, że strzelając tak źle Multi Shot-a tak naprawdę nie mam szans na przyzwoity wynik i że podium w klasyfikacji generalnej praktycznie właśnie zniknęło za horyzontem, a przecież to wszystko  jeszcze pięć minut temu było tak realne….

***

-  Pobiłaś mnie. – Mówi István Tóth patrząc na mnie spod przymrużonych powiek.
- No cóż, przykro mi. – Uśmiecham się lekko. Może nie strzelałam tego dnia jakoś fenomenalnie ale ostatecznie István Tóth to nazwisko  przewijające się w łucznictwie konnym nie od dziś, a już od jakiegoś czasu regularnie pojawiające się na  wysokich lokatach, więc samo wygranie z nim mogę uznać za swój mały sukces.
- Wojtek jest pierwszy, ty druga, ja trzeci…
-Co? – Patrzę na niego z niedowierzaniem. – Żartujesz…
- Nie. László właśnie mi powiedział.
- A on niby skąd wie? – Pytam ostrożnie.
- Przed chwilą wszystko liczyli.
- Eeee…  Niemożliwe. Nie strzelałam dzisiaj jakoś super dobrze.
- Okej, zobaczysz wyniki to mi uwierzysz. – István odwraca się i odchodzi, najwyraźniej nieusatysfakcjonowany poziomem okazanego przeze mnie entuzjazmu.
Ja też odwracam się, kiedy 10 minut później widzę głównego sędziego zawodów, wywieszającego na ścianie namiotu kartki z wynikami.
„Nie, nie sprawdzaj… Najpierw prysznic.”¨
 Strugi ciepłej wody spływają po moich włosach, a ja jeszcze raz liczę po kolej nazwiska. „Niemożliwe, przecież te Francuzki są takie dobre i Gergó Maucha i Markowi też nieźle poszło i Wojtek… to już jest 5 osób…”
  Chociaż i tak nie uwierzyłam Istvánovi, to nagle nadzieja związana z tym, że może jednak ma rację przegrywa ze obawą przed tym, że jednak rzeczywiście może się mylić.
W końcu, z mokrą głową i ochłodzonym umysłem staję twarzą w twarz z wywieszoną na ścianie namiotu kartką.

1. Wojtek Osiecki – 138,44
2. Natalia Koprowska – 119,28
3. István Tóth – 117,43

- To już są ostateczne wyniki?- Pytam niepewnie sędziego.
- Tak.
- Ale na pewno to sprawdziliście? Musieliście się pomylić…
- Sprawdziliśmy. Takie są wyniki.
- Przecież ja strzelałam dzisiaj tak źle… - nie daję za wygraną.
- Widocznie inni strzelali gorzej. – Odpowiada z uśmiechem sędzia. – Gratuluję.
Tego wieczoru uśmiecha się do mnie i gratuluje mi jeszcze znacznie więcej osób. Przyjechałam na Hunochę jako dziewczynka z Polski, której 80% osób w ogóle nie znało, a 20% kojarzyło z tego, że rok wcześniej na Grunwaldzie podawałam im strzały.  Z wielkim entuzjazmem wywołanym faktem, że pierwszy raz w życiu mam możliwość strzelania do obrotowej tarczy węgierskiej, przejechałam po torze 9 razy, strzelałam dokładnie na takim samym, nie zachwycającym ale też nie dramatycznie niskim poziomie, jaki prezentuje co tydzień na treningach i los tak chciał, że zajęłam 2 miejsce. Tylko, że kiedy nikomu nieznane nazwisko znikąd, pojawia się na podium przedzielając takie nazwiska jak Wojtek Osiecki
i István Tóth, to chcąc nie chcąc musi się liczyć z tym, że zawodnicy, sędziowie i kibice zaczynają się mu baczniej przyglądać.

***
Następnego dnia budzę się rano i wiem, że bez względu na to, co stało się dnia poprzedniego muszę zrobić wszystko dokładnie tak samo. Zjadam więc śniadanie, ubieram się i kiedy grupa pierwsza rozpoczyna przejazdy próbne ruszam na rozgrzewkę. Po drodze mija mnie uśmiechnięta jak zwykle Eva Gál
- Czy zobaczymy dzisiaj to samo w twoim wykonaniu?
- Zrobię wszystko co w mojej mocy.
- O tak, proszę zrób. – Kładzie mi rękę na ramieniu, niejako przekazując znak solidarności między kobietami.
- Kolejny raz gotowa na pierwszą trójkę? – Pyta Michael Pearson, wypełzając z namiotu.
- Nie podchodzę tak do tego. Staram się po prostu dobrze wykonać swoje zadanie… -
w sumie, po co mu to tłumaczyć? Kończę więc zdanie kilkoma bezładnymi bełkotami, udającymi angielski i kieruję się do rozstawionych na tle wypełnionego chmurami nieba, tarcz.
Po pół godzinie majaczące na horyzoncie chmury przybliżają się i pierwsza grupa jest zmuszona zejść z toru jeszcze przed Multi Shot-em i schronić się przed strugami ulewnego deszczu. Letnie ulewy mają jednak to do siebie, że nadchodzą znikąd ale też szybko mijają. Wkrótce więc zawodnicy z pierwszej grupy znowu wsiadają na konie a ja ruszam ponownie rozgrzać ramiona, które w czasie ulewy zdążyły już ostygnąć. Okazuje się jednak, że wznowienie zawodów nie będzie takie proste. Tor rozmiękł, zrobił się grząski, konie ciężko jest w ogóle skłonić do galopu a o dobrym tempie nie ma mowy. Sędziowie, zawodnicy, wolontariusze, ustawieni w równym rządku pochylają się w zadumie nad błotem, rozważając jak w tej sytuacji postąpić.  Może to nie dziwne, że pytają nikomu nieznaną dziewczynkę znikąd o zdanie - pytają wszystkich zawodników. Dziwne jest to, że odnoszę wrażenie, że gdy ja wyrażam swoją opinię słuchają jakby trochę uważniej.

- Wyjeżdżasz? – Podchodzę do Istvána, który pakuje gitarę do bagażnika.
- Wieczorem gramy koncert, mam jakieś trzy godziny jazdy. Muszę wyjechać teraz żeby zdążyć.
- Pojechać koreańca za ciebie?
- Mogłabyś. – Przerywa pakowanie samochodu i patrzy na mnie kiwając głową. – Wczoraj widziałem jak strzelasz. Naprawdę mogłabyś…
- Nie ma sprawy.  Kiedy wracasz?
- W nocy. Na pewno będziesz już spała. Pozwolili mi nadrobić koreańca jutro rano.
- Pewnie wszyscy pojedziemy jutro rano.
- Po południu ma być słonecznie. Nie zostało was dużo. Jeżeli tor przeschnie, pojedziecie jeszcze dzisiaj. 

Po południu rzeczywiście jest słonecznie, więc po raz trzeci tego dnia ruszam na rozgrzewkę.
Tor koreański składa się z trzech etapów.
W pierwszym (Double Shot), strzela się do dwóch tarczy ustawionych w odległości 8 metrów od toru i 10 metrów od siebie. Pierwsza ustawiona jest przodem do nadjeżdżającego łucznika, aby trafić w drugą trzeba odwrócić się w siodle do tyłu. Przejazd powtarza się dwa razy. Drugi etap to Triple Shot. Teraz tarcze są trzy. Pierwszą strzela się do przodu, drugą do boku, trzecią do tyłu. Znowu powtarzamy przejazd dwa razy. Tarcze podzielone są na pięć pól. Za trafienie w poszczególne pola otrzymuje się, licząc od zewnątrz kolejno 1,2,3 i 4 punkty. W samym środku zaś widnieje głowa szczerzącego kły tygrysa. Trafienie w niego to 5 punktów. Do punktów z tarczy doliczane są punkty za czas i bonusy za trafienie wszystkich tarczy w danym biegu.  To czyni konkurencje koreańską tak emocjonującą. Jeżeli nie trafisz którejś z tarczy nie otrzymujesz bonusu, nie trafisz kolejnej – nie naliczają się punkty za czas. Szybko jechać, szybko strzelać , wszystko trafiać – innej recepty nie ma. 
Zwykle jeżeli coś ma pójść nie tak, dzieje się to na pierwszych dwóch etapach. Należy obrócić się w siodle, ustawić barki równolegle do tarczy, nie strzelić za późno w pierwszą i nie za wcześnie w ostatnią tarczę. Nie sięgnąć za szybko po strzałę do kołczana, ryzykując dyskwalifikacją. Ale kiedy już się przez to przebrnie, nadchodzi najlepsze. Kwintesencja łucznictwa konnego, maszynka do robienia punktów, czysta przyjemność – Multi Shot. Pięć tarcz z tygrysimi głowami, ustawionych pod kątem 900 do toru. Piękna seria. Jest tak blisko
i tak łatwo, że wprost ciężko jest spudłować, wręcz przeciwnie – można bardzo wiele nadrobić. Od pierwszych zawodów na jakich wystartowałam wiedziałam, że zawsze najbardziej czekać będę na Multi Shot-a. Na rozkosz seryjnych wystrzałów kiedy wchodzisz
w rytm i pędząc raz po raz słyszysz jak groty uderzają o tarczę.

Lecz tym razem wszystko układa się dobrze już od początku. Jestem spokojna. Bezwzględnie po kolei zaliczam trafienia we wszystkie tarcze zarówno na Double-  jak i Triple Shot-ie.
- Kolejny raz dobrze – mówi Eva Gál, kiedy przejeżdżam obok namiotu sędziowskiego – trzy, cztery, trzy. W dobrym tempie.
Wygląda na to, że z Hunochy wyjadę z dwoma rekordami życiowymi. Innej możliwości nie ma bo teraz pozostaje już tylko sama przyjemność – Multi Shot. Uśmiecham się, kiedy widzę jak ustawiają 5 tarczy. Na horyzoncie znowu zbierają się chmury, zaczyna wiać. Wygląda na to, że zaraz będziemy mieli powtórkę z rana. Ale zdążymy. Każdy przejdzie jeszcze tylko dwa razy po torze. Jeszcze chwila koncentracji i będzie po wszystkim.
Jednak zawodnicy nie wjeżdżają na tor. Wiatr zaczyna przewracać tarcze – trzeba przytwierdzić je do stojaków. Potem widać jakieś zamieszanie przy namiocie sędziowskim, zdaje się, że brakuje stopera. Ktoś po coś biegnie, ktoś coś sprawdza, my stoimy. Wojtek Osiecki zaczyna coraz śmielej wyrażać swoją dezaprobatę dla opóźnienia. Odjeżdżam nieco na bok, głaszczę mojego dzielnego hucuła po łopatce.
- Jeszcze tylko dwa biegi i masz wolne na dzisiaj.
 Chmury szybko się przybliżają.  
„No dalej, jedźmy już – zaraz zacznie lać.”
 W końcu zaczynamy przejazdy. Na tor wjeżdża Wojtek, potem Michael Pearson i teraz moja kolej. Zakładam strzałę na cięciwę, zagalopowuję. Wprowadzam hucułka na tor, przyspieszam.
„Czas – złapać dużo punktów za czas.”
Pierwsza strzała ląduje mocno z prawej strony tarczy – 1, druga strzała znowu z prawej – 2, trzecia tarcza – 2, czwarta tarcza – 2. Wszystko z daleka od tygrysów. Zbliżam się do ostatniej tarczy. Naciągam, zwalniam i strzała ląduje w czarnej macie poniżej punktowanych pól. Nie trafiłam. Przez chwilę czuję zdziwienie – jak to nie trafiłam? Na Multi Shot-ie? Ale spokojnie, ja wiem co robić w takich sytuacjach. Prostuję się w siodle – mam przecież jeszcze drugi przejazd. Można dużo odrobić. Dobieram strzały i wracam na start. Chmury są coraz bliżej, jednak teraz już rozgrywka przebiega płynnie – na pewno zdążymy. Widzę sygnał startowy. Zagalopowuje, wjeżdżam na tor, przyspieszam. Pierwsza tarcza – naciągam, celuję, zwalniam. Strzała ze świstem przelatuje nad tarczą i znika za nią. Ale nie ma czasu o tym myśleć, sięgam po następną strzałę naciągam, celuję, strzelam – znowu strzała ląduje
w trawie. Wtedy już zaczynam się denerwować. W pośpiechu wyciągam kolejną strzałę
i chaotycznie próbuję ją zanokować, jednak w pośpiechu nie robię tego porządnie i przy naciągnięciu strzała ustawia mi się w poprzek łuku i wypada na ziemię.
- Spokojnie – słyszę za plecami głos Gabi Osieckiej.
„Spokojnie”  - myślę. Jeszcze dwie tarcze. Ratuj ile się da. Wyciągam kolejną strzałę. Uważnie zakładam na cięciwę. Naciągam, strzelam – 1. Kolejka strzała i ostatnia tarcza – naciągam, strzelam – 2. Zwalniam na końcu toru, zakręcam i stępem wracam na początek.
„Ale to już?” - Myślę z niedowierzaniem. - „Nie mogę jeszcze raz? Nie mogę poprawić?”
Trafiłam w dwie tarcze. Nie zaliczyłam przejazdu, nie dostanę bonusów, nie dostanę punktów za czas. Dawid Kubacki ląduje na 83 metrze. Polacy nie wchodzą do drugiej serii. Nie mogę uwierzyć. Rekord życiowy znika za horyzontem, klasyfikacja generalna odpływa gdzieś daleko. Mogę zapomnieć o kolejnym medalu.
- No, bywa i tak… - mówi Gabriela Osiecka, podając mi strzały. Uśmiecham się blado.
„Przecież to był Multi Shoot!  Najlepsze co może być!  Coś, co najbardziej lubię. Coś, co nigdy nie sprawiało mi problemów.”
Rozsiodłuję hucułka.
- Byłeś bardzo dzielny – mówię mu do ucha. Wkoło słychać ożywione rozmowy.
„No i jak?” „Ale super mi dzisiaj poszło...”

- Chodź, spójrzmy na wyniki. – Mówi Eva Gál, kiedy pół godziny później przypadkowo przechodzę obok namiotu sędziowskiego. Wcale nie mam ochoty ich oglądać.
- Nie mogłam uwierzyć, kiedy mi podali punktację. Powiedziałam „to była Natalia, jesteście pewni?”. Zaczęłaś bardzo dobrze. A potem…  Wygląda na to, że nie lubisz
Multi Shot-a.
- Właściwie to... ja uwielbiam Multi Shot-a.

„Koncertowo zblamażyłam koreańca” – piszę do mamy w sms-ie.
„No trudno. Przejmujesz się?”
„Nie. Nie codziennie bije się rekordy życiowe.”

***

Rano budzą mnie gorące promienie słońca, które bezlitośnie przenikają zielone ściany namiotu. Leniwie przewracam się z boku na bok. W oddali słychać głosy ludzi i strzały. Strzały! Zrywam się i ubieram. Na torze widać samotnego jeźdźca. Podchodzę bliżej. István nie wygląda jakby koncert się przedłużył, a w nocy pokonał długą, trzygodzinną trasę. Charakterystycznym dla siebie okrzykiem zachęca dzielnego hucuła o imieniu Bátor do biegu.
- Wróciłeś.  – Uśmiecham się, kiedy podjeżdża do mnie po zakończonych przejazdach.
- Tak – jest wyraźnie rozemocjonowany. – Nie trafiłem jednej tarczy na triplu – zahaczyłem łukiem o kołczan. A Ty jak?  - Pyta z niecierpliwością. Jego oczy są pełne nadziei, która powoli gaśnie kiedy na jego pytanie odpowiadam kręceniem głową. – Co się stało?
- Nie wiem. – Odpowiadam zgodnie z prawdą. – Jechałam dobrze, naprawdę dobrze,
a potem nagle... nie wiem co się stało na Multi Shot-ie…
- No tak… - mówi nieco zawiedziony, wysłuchawszy mojej opowieści. – Multi Shot to tak naprawdę etap na którym można zarobić najwięcej punktów. – Właściwie trochę mnie dziwi, to, że tak bardzo mi kibicował.
- Nie wiem co się stało, naprawdę nie umiem znaleźć konkretnych przyczyn.
- A co z…? – Pyta wskazując na głowę.
- Nie sądzę. Nie denerwowałam się. Naprawdę, wszystko było dobrze.

„A może rzeczywiście siadła mi głowa?” – Zaczynam się jednak zastanawiać. Burza, przełożenie przejazdów na popołudnie, wreszcie przedłużająca się przerwa przed ostatnim etapem – zaczynam wertować w pamięci wydarzenia tamtego dnia. Było wiele powodów do zdenerwowania. Przez chwilę pojawia się pokusa, żeby rzeczywiście zrzucić winę za zły start na okoliczności. Gdzieś głęboko jednak wiem, że to nieprawda. Nie. Czułam się dobrze, nie byłam zdenerwowana. Wiem, że tamtego dnia zrobiłam wszystko tak, jak powinnam. Zresztą, czy w tym przypadku szukanie przyczyn na siłę ma w ogóle sens?
- Tak sobie myślę, czy szukanie przyczyn w ogóle ma sens w takiej sytuacji. – Mówię do Pawła przy okazji pierwszego naszego spotkania.  – Jeżeli nie umiem ich wskazać od razu, to czy jest sens to rozdrabniać?
Paweł przeciąga się na krześle i zakłada ręce za głowę.
- Widzisz, powiedziałaś dzisiaj jedną bardzo interesującą rzecz – poszło mi średnio, więc wieczorem w domu obejrzałam taki a taki film. Ile razy po dobrym występie, decydujesz się obejrzeć film, przeczytać książkę, poćwiczyć coś, poszukać informacji? Porażki mają to do siebie, że dużo skuteczniej skłaniają nas do przemyśleń, do treningów i do szukania sposobów doskonalenia niż wygrane. Mówisz  - to jest Multi Shot – tam trudno jest spudłować. A jednak to też trzeba ćwiczyć. Trenować do znudzenia każdy  element, nawet jeżeli wydaje się nam najprostszy na świecie. – Przez chwilę trawię jego słowa. Chyba zaczynam rozumieć.
Bo trzeba uświadomić sobie i zaakceptować to, że wyników nie dostajemy na zawsze. Nasz mózg lubi oszukiwać sam siebie, wmawiając sobie, że jeżeli w sporcie osiągniemy już pewien pułap to poniżej niego nie zejdziemy. W połowie zeszłego sezonu nie wyobrażałam sobie, że mogłabym kiedyś jeszcze zakończyć konkurencję węgierską z wynikiem poniżej stu punktów. Śmiałam się, myśląc o tym, że kiedyś regularnie zdarzało mi się w przejeździe nie trafić ani jedną strzałą. „No ale na zero to już chyba nigdy nie pojadę” – myślałam. Tymczasem we wrześniu na zawodach w Szwajcarii okazało się, że jednak nadal mogę pojechać przejazd „na zero” i zejść z wynikiem poniżej stu – na zawodach, na których zaliczenie tego jednego przejazdu dawałoby mi pewne zwycięstwo.
Obojętnie czy jesteśmy nieznanymi nazwiskami znikąd, czy trzykrotnymi mistrzami świata na początku nasz wynik zawsze jest taki sam – 0.00. I to jest zarówno zła jak i dobra informacja. Nie dostaniemy punktów z Multi Shot-a, dopóki go nie pojedziemy. Dopóki nie strzelimy nie będziemy wiedzieć czy trafiliśmy, czy nie, a może się zdarzyć, że czasem mimo lat pracy i najszczerszych chęci, najzwyczajniej w świecie spudłujemy. Blamaż, tak jak zwycięstwo jest równie pięknym elementem tego sportu. I potrzebnym. Bo jeżeli kiedyś, na bardzo ważnych zawodach, przy napełnionej oczekiwaniami publiczności, która kieruje swoje oczy tylko na nas, kolokwialnie mówiąc „odwalimy kichę” i uświadomimy sobie, że od tego się nie umiera, to przestajemy się bać. A kiedy przestajemy się bać… wtedy zaczynają się dziać rzeczy magiczne…

***

Październik. Klub jeździecki Kawalkada. Ostatnie zawody w tym sezonie. Konkurencja koreańska. Multi Shot. Ostatnia tarcza. Pogoda jest idealna. Dumka dzielnie galopuje po grząskim torze.  Spokojnie sięgam do kołczanu po strzałę. Sprawnie nokuję. Z lekkim uśmiechem patrzę na zbliżającego się tygrysa. Naciągam i wiem. Wiem, że trafię. Ze spokojem patrzę jak strzała ląduje mu między oczami. Podnoszę ręce do góry. Pierwszy raz
w życiu słyszę, żeby ktoś po moim przejeździe bił brawa. A teraz biją je wszyscy. Sędziowie podbiegają do tarcz. Gabi Osiecka przez mikrofon podaje punktację. Znowu brawa. Kilka osób gwiżdże.
„Jak ja kocham Multi Shot-a”- myślę.
Anka Sterczyńska podbiega do mnie w podskokach, uradowana pokazując mi coś na telefonie. Zdaje się, że jestem wysoko. Podchodzi do mnie Gabi.
- 118 to chyba jest rekord życiowy.
- Ile?!
- To była przyjemność cię oglądać. – Mówi Katariina Cozmei.
Wszyscy się do mnie uśmiechają. Wszyscy mi gratulują. A ja pospiesznie zsiadam, zdejmuję Dumce siodło i ogłowie i sięgam po telefon, ukryty w skrzynce ze szczotkami.
„Muszę napisać. Muszę mu napisać. Dzisiaj są jego urodziny! Muszę mu napisać!”.  Uśmiecham się, gdy widzę, że on już wie. Na ekranie wyświetla się wiadomość od Istvána Tótha. „Widziałem wyniki. To, co zrobiłaś na torze koreańskim jest po prostu NIESAMOWITE.”



Komentarze

Popularne posty